sobota, 31 sierpnia 2013

O mojej drodze do szczęścia- prawo jazdy.

Ponownie trochę mnie tu nie było. Proces organizowania czasu i pomysłów na bloga jednak dopiero trwa J Moja nieobecność była głownie spowodowana sporym brakiem czasu i trochę brakiem chęci. Ostatnie tygodnie minęły mi bardzo stresująco, ponieważ ponownie podchodziłam do egzaminu na prawo jazdy oraz odbywałam niełatwe praktyki. Teraz jest koniec sierpnia, mogę chwilkę odetchnąć, żeby od poniedziałku z całym impetem ruszyć do ciężkiej pracy polegającej na przygotowywaniu się do sesji wrześniowej (2 egzaminy), ciągłej nauce szwedzkiego i francuskiego oraz na własnej pracy zawodowej. Dzisiaj chciałabym napisać o najważniejszej sprawie ostatnich tygodni- o prawie jazdy.

No tak, prawo jazdy. Rzecz naprawdę uciążliwa w moim życiu, która przez długi czas dołowała mnie bardziej niż cokolwiek innego. Kurs zaczęłam bardzo dawno, praktycznie po maturze, szedł mi całkiem normalnie, standardowo. Nie miałam poczucia, że umiem jeździć, w sumie nawet specjalnie tego nie analizowałam. Po kilku miesiącach poszłam na egzamin i bach. Doszłam do wniosku, że się do niczego nie nadaję, w ogóle nie znam się na sytuacji na drodze, czuje się jak dziecko we mgle i w ogóle jest to bez sensu. Odłożyłam to na jakieś 1.5 roku. Następnie trafiłam do szkoły jazdy z przypadku, kupując dodatkowe lekcje na grouponie czy innym citeamie. Nadal jeździłam jak histeryczka, na dodatek na pamięć, a jak coś się zmieniło w trakcie to już był koniec. Poszłam na kolejne 2 egzaminy i to była również totalna porażka. Odłożyłam to na kolejny rok. Cały czas to we mnie siedziało, cały czas miałam przez to niską samoocenę, czułam, że coś mnie hamuję, że nie mogę się w pełni rozwijać. Wszyscy ludzie wokół mnie szli na kursy, zdawali i jeździli, a ja jak ostatni nieudacznik życiowy nie mogłam sobie z tym poradzić. Zaczynałam mieć myśli, czy w ogóle powinnam się porywać z różnymi wyzwaniami, czasami naprawdę sporymi, skoro nie potrafię doprowadzić do końca czegoś takiego. Potem jednak poznałam człowieka, który pokazał mi, że to tak nie jest, że są rzeczy, które czasem nie idą nam od początku w równym stopniu jak innym, ale przy większej ilości wysiłku sobie z tym możemy poradzić. To nie znaczy, że jesteśmy gorsi lub głupsi, tylko inni. Człowieka, który zatykał uszy jak mówiłam mu o tym, że nigdy sobie z tym prawkiem nie poradzę, bo jestem ostatnią sierotą i który zmusił mnie do próbowania dalej. Po kolejnych dwóch latach przerwy musiałam sporo zaczynać od nowa, jednak tym razem nie poszłam do szkoły jazdy czy instruktora z przypadku. Otrzymałam numer do instruktora z polecenia, zaczęłam z nim jeździć w maju, z różnego rodzaju mniejszymi przerwami, wykupiłam w sumie jakieś 20 godzin, poszłam na egzamin teoretyczny na „nowych zasadach” zdając go za pierwszym razem, a od wczoraj jestem szczęśliwą posiadaczką prawa jazdy J
Jaki jest z tego morał? Dodatkowe 20 godzin od maja, wcześniejsze spore dodatkowe godziny to dużo. Sumując pewnie było to więcej niż 2-3 kursy. Teraz nie ma to dla mnie znaczenia. Jestem inna, potrzebowałam o wiele więcej godzin niż przeciętny Kowalski, jednak jestem pewna, że on nigdy by w tak szybkim tempie jak ja nie przyswoił sobie słówek z 4 języków naraz.  Teraz nie dość, że mam prawo jazdy to wcale nie boję się go użyć, jestem gotowa nawet od zaraz wybrać się gdziekolwiek, bo wiem, że sobie poradzę, bo to, co mam w głowie jest moje, a nie wykute pod konkretny egzamin. Oczywiście to dopiero początek drogi, dopiero zacznę się uczyć prawdziwej jazdy, ale czuje, że mam dobre podstawy, jestem ogromnie spokojna podczas jazdy i pewna swoich umiejętności. Patrzę na drogę, na znaki, dobrze czuje się na manewrach, nawet jak miałabym je korygować 3 razy. Cieszę się okropnie, 4-tonowy kamień spadł mi z serca i teraz wiem, że można wszystko. Dla jednego nie byłby to żaden wyczyn, jednak dla mnie jest to coś niewyobrażalnie ważnego, nad którym musiałam bardzo długo pracować, również z samą sobą, żeby osiągnąć ten drobny dla innych sukces.

Teraz mogę też obiektywnie ocenić jak to całe egzaminowanie wygląda. Zdawałam w podobno jednym z najtrudniejszych ośrodków egzaminacyjnych w Polsce, w którym zdawalność jest naprawdę niska. Zdałam za 6 razem i wcale się tego nie wstydzę. Miałam 6 różnych egzaminatorów i mogę z całym sercem i szczerością powiedzieć, że każdy z nich był dla mnie niewyobrażalnie miły, a nawet pomocny. Nikt nie łapał mnie za drobne błędy, a nawet przymykał oko na te większe. Jednak za każdym z tych 5 razy to ja zrobiłam coś, co nie mogło w żaden sposób być potraktowane pozytywnie. Za jednym razem zjechałam z impetem na lewy pas, w ogóle nie patrząc co się za mną dzieję, za drugim nie umiałam zaparkować, a za trzecim nie zatrzymałam się przed znakiem STOP. Błędy kardynalne, których nie można było potraktować polubownie. Nikt mi nie powie, że to było moje szczęście, bo szczęście może być 1-2, ale nie 6. Słyszę bardzo dużą ilość opinii, jacy to źli ludzie, jak są złośliwi i jak bardzo chcą żebyś oblał. Ja się z tym nie zgadzam. Może to zależy od człowieka. Jeśli ktoś przychodzi z miną jakby egzaminator mu zabił kota i ma ogólnie postawę roszczeniową to nie dziwię się, że ktoś odpowiada mu tym samym. Uważam, że takiego rodzaju opinie nakręcają innych i powodują kolejną spiralę nieszczęść.

Ostatnią sprawą, o której chciałabym krótko napisać w kontekście prawa jazdy są nowe zasady. Błagam! Nie bójcie się tego! To nie jest nic ponad wasze możliwości i nie dajcie się kolejny raz zapętlić opiniami znajomych, jaka to straszna rzecz te nowe zasady. Ja przed egzaminem wiedziałam naprawdę bardzo mało, ale usiadłam 2 dni wcześniej z kodeksem, z książką, zrobiłam parę takich przykładowych arkuszy i zdałam od razu. Nauczyłam się zasad, które mogą być potem zastosowane w jakiejkolwiek sytuacji na drodze. Nie dajcie sobie wmówić, że to jest kolejny absurd i w ogóle, jaki ten świat jest zły. Dobrze, może i absurdów w naszym kraju jest sporo, ale skupianie się tylko na szukaniu winnego, a nie dostrzeganie swoich własnych błędów i niedociągnięć nie jest dobrym rozwiązaniem. To nas cofa i ogranicza. Świat nie jest idealny, ale jakoś musimy się do niego dostosować i nie musi to wcale oznaczać przyjęcia postawy uległej, niezdolnej do posiadania własnego zdania.
Dziękuję za uwagę J

M. 
http://www.insurancequotesfast.com

czwartek, 8 sierpnia 2013

Seriale #1 Top of the Lake

Dzisiaj przedstawiam drugi post z serii o wielce oryginalnym tytule Seriale. Na razie jeszcze oswajam się z blogiem i będę się starać pisać jak najczęściej metodą prób i błędów na temat przeróżnych zagadnień z mojego życia. Jednak seria postów serialowych jest dla mnie tematem przemyślanym, ponieważ wiem, że nadal są one bagatelizowane, sprowadzane tylko do działu Przyjemności. Natomiast z całą świadomością mogę powiedzieć, że mają one cenną wartość. Oczywiście nigdy nie będą one równe takiemu artefaktowi jak książka, chodzi mi jednak o pewnego rodzaju alternatywę. Alternatywę dla aktywnego relaksu, w którym możemy zarówno się odblokować, rozluźnić, odpocząć jak i przeżyć oraz poznać coś wartościowego, intrygującego, co da nam wiedzę lub inspiracje. O zaletach językowych nie wspominając (o nich pisałam w tym poście).
W tym cyklu będę wam przybliżać różne wartościowe tytuły seriali. Żeby nie nudzić towarzystwa, nie mam zamiaru prezentować tytułów pokroju Gry o tron lub Jak poznałem waszą matkę, ponieważ jak mniemam są one Wam doskonale znane. Postaram się opisywać rzeczy dostępne, raczej nowe i osobiście ważne dla mnie. Będę je przedstawiać (recenzować to zbyt duże słowo) według pewnego porządku, myślę jednak, że wszelkie dane i informacje są tu zbędne (odsyłam pod opisem do bazy filmweb), a skupię się bardziej na moim subiektywnym zdaniu i wartości edukacyjnej czy emocjonalnej dla mnie samej.

Top of the Lake
www.filmweb.pl

W zasadzie nie jest to serial z prawdziwego zdarzenia, tylko siedmioodcinkowy mini serial. I jest to niewątpliwie jedna z jego miliona zalet. Te 7 odcinków stanowi piękną, melodyjną i nigdy nienużącą całość. Rzecz i historia na pozór banalna jest podana w sposób szczególnie wykwintny, niezwykle przyjemny dla wszystkich naszych zmysłów. Strona estetyczna jest bardzo mocnym punktem tej serii.  Kiedyś nie pomyślałabym, że cała otoczka serialu, taka jak krajobraz, muzyka, zdjęcia, odpowiednie cięcia mają aż tak duży wpływ na mój własny odbiór dzieła, ale teraz uważam, że są one jednymi z najważniejszych części składowych filmu lub serialu. Akcje i fabuły powielane w serialach już rzadko kiedy są nowatorskie, szczególnie, jeśli chodzi o thrillery i seriale kryminalne. Jednak sposób jego przedstawienia może być. I tak właśnie jest w przypadku Top of the Lake. Fabuła serialu i główny wątek nie są zaskakujące, rozwiązanie sprawy też nie jest wysoce oryginalne, jednak wartość tych 7 odcinków leży troszkę głębiej. Wszystko do siebie doskonale pasuje, mimo iż czasem ma się wrażenie psychodelizmu tego całego świata. Klimat tego serialu, na którą składają się wszystkie rzeczy oznaczone przeze mnie, jako otoczka jest niesłychany. Sporym błędem byłoby oglądanie go z paczką znajomych przy piwie i popcornie- nie ten typ, za dużo straconej magii.

Językowo oczywiście nie możemy postawić go na równi z brytyjskimi serialami BBC, które są dla osób uczących się brytyjskiej odmiany angielskiego, (czyli podobno wszystkich nas) najbardziej wartościowe. Jest to serial Australijsko-Amerykański, jednak jego akcja ma miejsce w jednym a najbardziej malowniczych zakątków naszego świata- Nowej Zelandii. Wracając do walorów językowych- jest to dobry serial dla osoby średniozaawansowanej, ponieważ nie jest aż tak przepełniony wieloma ważnymi dla fabuły dialogami. Dialogi są tutaj raczej oszczędne, co pomaga osobie, która jest mniej więcej na półmetku swojej drogi wdrożyć się w akcję i czerpać przyjemność z oglądania. Co więcej nie jest to moje subiektywne zdanie, ponieważ przetestowałam ten serial na moich dwóch studentach, z czego jeden był zachwycony, a  drugi, który wcześniej nigdy nie oglądał seriali twierdząc, że to strata czasu, teraz jest absolutnym pasjonatem , który co drugą lekcje prosi o podsunięcie nowego tytułu. Cudowne uczucie inspirować innych:) 

Ah, no tak, nic nie wspomniałam o fabule. To było oczywiście celowe J Chciałam wcześniej niż później Was zaintrygować, żebyście już nie mieli jakiegokolwiek odwrotu od decyzji obejrzenia Top of the Lake.  Jednak post o serialu bez jego opisu mógłby być faktycznie idiotyczny.  Aby być krótkim i precyzyjnym, powiem zaledwie kilka słów o fabule, a następny krok podejmiecie już Wy,  oczywiście go oglądając. Na pozór można by założyć, że jest to film kryminalny, jednak potem okazuje się, że z kryminału nie ma on nic. W pierwszym odcinku dowiadujemy się, że z małego nowozelandzkiego miasteczka zaginęła 12-letnia dziewczynka, która na domiar złego jest w ciąży. Miasteczko natomiast jak to najczęściej bywa z miasteczkami ma swoje własne sekrety, tajemnice, które sięgają czasem głębiej niż sama dusza ludzka. 

Nie mam zamiaru bawić się w gwiazdki, rankingi, listy top 100 i top miliard. Jestem osobą, która w każdym rodzaju kultury potrzebuje trochę edukacji i mnóstwo emocji. Jak wiemy emocje są subiektywne, zależą od nas, od naszego doświadczenia i wrażliwości. Uważam  zatem, że Top of the Lake jest czymś fenomenalnym i pięknym. Polecam go każdemu, jednak nie daje gwarancji na 24 miesiące, że będziecie mieć takie same odczucia w stosunku do niego jak ja. Nie jestem kulturoznawcą, jestem tylko Meraveal, która dzisiaj zaprezentowała Wam swoją dawkę wrażliwości.
Jeżeli obejrzeliście, macie zamiar, jesteście w trakcie- koniecznie napiszcie. Chciałabym strasznie się dowiedzieć jakie macie w stosunku do niego odczucia. Nawet jeśli zupełnie odwrotne- każda wymiana  poglądów będzie dla mnie bardzo cenna.
Miłego popołudnia
M.
zientek.blog.pl

collider.com
 
zientek.blog.pl

środa, 7 sierpnia 2013

Dzisiaj nie lubimy samorozwoju- lubimy za to nasze życie.

Mówiłam już, że nie lubię samorozwoju? - Ale jak to? Przecież kilka postów temu pisałaś, jakie to cudowne i w ogóle i języki i szaszłyki. -No to zmieniam zdanie - Ale dlaczego? Przecież to piękna idea. - Piękna, ale sami ją sobie niszczymy, podobnie jak komunizm.

Tym dziwacznym wstępem chciałabym zasygnalizować jedną rzecz, dla mnie bardzo ważna. Po pierwsze mam ogrom wątpliwości dotyczących lifecoachingu i innych paracoachingów. Im bardziej się kształcę w tym kierunku tym wątpliwości narastają. Coraz częściej spotykam na swojej drodze książki, artykuły, które są totalną pustą intelektualną, które są jednym wielkim banałem lub bzdurą. Już nie wiem co jest lepsze, banał czy bzdura, skłaniałabym się raczej przy tym drugim, bo wywołuje przynajmniej jakieś reakcje. Zawsze byłam sceptykiem, bardziej wierzyłam w cyferki i statystykę niż coraz to nowe pomysły. Ale ja naprawdę się staram, znaleźć w tym coś cennego i wartościowego, nowego i pomocnego. Ale guzik- nie znajduje, albo znajduję coraz rzadziej.
Nie mam zamiaru rozpisywać się teraz na temat technik, metod czy czegokolwiek. Pewnie niedługo to uwzględnię. Chodzi mi o jedną podstawową rzecz, która mnie boli. Klasyczna teoria coachingu zakłada, że próbujemy wydobyć z człowieka jego największe pokłady, zasoby. Pomóc mu rozpoznawać WŁASNE emocje i podążać za nimi. Jednak ostatnio spotykam, zarówno na blogach jak i w artykułach podejście oparte na próbie rekonstrukcji osobowości, czyli robienia rzeczy, które nie są w naturze konkretnego człowieka. Ciągłe słyszymy o zmianie i sukcesie, a mniej o swoich naturalnych, wrodzonych możliwościach. Dla mnie coaching to świadomość własnych zalet, potrzeb i wykorzystywanie ich w codziennym życiu, a nie przekraczanie swoich możliwości. Są to absolutne przeciwieństwa, przez większość nie dostrzegane. Sukces jest również pojęciem bardzo subiektywnym i dla każdego powinien być rozpatrywany inaczej. Teraz istnieje nagonka na sukces, która powoduje frustrację, bo "mnie się nie powiodło, mimo, że stosowałem się do wszystkich 10 kroków z książki". Oczywiście, że się nie powiodło, wszystko zaczyna się od głowy, ale nie kończy się na głowie. Tego te piękne książki również nie uwzględniają. Kończy się na szczęściu, przypadku, zdarzeniach losowych,a tylko czasem na ciężkiej pracy. To wysoce radosne i pozytywne spojrzenie na świat też nie zawsze jest równoznaczne z jakimkolwiek sukcesem. Jeżeli jest sztuczne, nabyte, nie współgra z Waszą osobowością to zrobi więcej szkody niż pożytku. Zresztą nie jest tak, że pesymiści i smutasy mają gorzej. To wszystko zależy od tego w jaki sposób ten smutek wykorzystają.
Myślę, że te kilka dogmatów jest tylko wstępem do jakiejś poważniejszej rozmowy i refleksji nad życiem ludzkim. Naszło mnie to dzisiaj, bo coraz częściej zastanawiam się czy nie rzucić tego wszystkiego w diabły i zająć się czymś bardziej pożytecznym i skuteczniejszym niż te dyrdymały. Bardzo żałuję również decyzji o studiowaniu psychologii, jestem na czwartym roku i czuję, że nic mi to studiowanie nie dało. Wszystko co wiem było zdeterminowane tylko przez moją własną ciekawość poznawczą, a nie studiami, nie spotkałam również na nich ani jednej inspirującej osoby. Żałuję, ale nie rozpaczam. Skończę ją i spróbuje zmieniać świat po swojemu :) Zachęcam do refleksji i tylko do tego. Do posłuchania siebie, a nie setnego artykułu o zmianach. Skupcie się na tym kim jesteście w tej chwili i czy w ogóle te wszystkie zmiany są wam do czegokolwiek potrzebne. Pokochajcie swoje życie takim jakie jest :)
M. 

wtorek, 6 sierpnia 2013

"Zanurz się!"- dzień I i II

Pierwsze dwa zanurzeniowe dni przyniosły nam nie tylko zanurzenie w języku, ale i w upale. Jest to pewnego rodzaju utrudnienie, ale czym byłoby nasze wyzwanie bez tego typu przeszkód? Jest trudniej, co wcale nie znaczy trudno. Dziś zaszyłam się w najchłodniejszej części domu z notatkami, kartkami i moim repetytorium i spędziłam błogie godziny na szwedzkich słówkach i gramatyce- było PRZE-CU-DO-WNIE. Tego mi brakowało, takiego całkowitego oddania się jednej czynności, zalążkowi flow :) Jak to zatem wyglądało w praktyce?

                 Poniedziałek, dzień pierwszy, 5.08.2013

Nauka aktywna:
W zasadzie skupiała się głównie na powtórkach wszystkich słówek, których nauczyłam się przez cały czas nauki. Wypisywałam wszystkie problematyczne słówka, robiłam sobie tony sprawdzianów, czasem do skutku. Zrobiłam też dwie mapki pamięci- ze słownictwem związanym z domem oraz z zawodami. Wiedziałam, że bez sensu ruszać z czymś nowym, skoro nie mam poczucia idealnie opanowanego wcześniejszego materiału. Następnie przerobiłam dodatkowo fiszki z http://www.fiszki.pl. Od razu chciałabym napisać, że nie polecam tego zestawu. Połowa wyrażeń jest totalnie zbędna i przy podstawach języka lepiej robić własne fiszki, a dopiero dokupywać zestawy z bardziej zaawansowanym słownictwem. Niestety na chwilę obecną nie ma takiego zestawu ze szwedzkiego, a szkoda, bo zestaw na  poziomie 2-3 niedługo mógłby mi się bardzo przydać. Z fiszek przerobiłam karteczki również związane z domem, jednak praktycznie wszystkie wyrażenia znałam, więc potraktowałam je tylko powtórkowo.
Nauka bierna:
Tu było bardzo ciekawie. Przede wszystkim skupiłam większość mojej mocy na poszukiwania. Długo szperałam w internecie szukając filmów, muzyki, napisów i artykułów. Skończyło się na przesłuchaniu całego albumy zespołu Hedningarna. I wtedy jednoznacznie utwierdziłam się w przekonaniu, że decyzja o wyzwaniu była świetna. Nigdy wcześniej nie sięgnęłabym po tego typu eksperymenty, ponieważ w przypadku muzyki jestem dość stała i nie jestem typem poszukiwacza nowych brzmień, woląc stać przy swoich starych. Jednak Hedningarna jest zespołem z gatunku alternatywnego folk, co jest doskonałym połączeniem dla moich uszu. Dzisiaj zamierzam przesłuchać ich jeszcze raz, a jutro wyruszam na kolejne muzyczne łowy.
W kwestii pozostałej działalności kulturalnej to było raczej mizernie, ponieważ mój mały brat zarządził wieczorne, "wspólne z siostrą" oglądanie jednej z nowych pozycji animowanych. No i nie mogłam go przecież zawieść, kogo jak kogo:) Przeczytałam za to parę artykułów ogólnie o Szwecji, o administracji i geografii. Myślę, że dobrze jak na początek.
Jednak najważniejsze było to, że zmotywowałam się do dalszej działalności i podbojów szwedzkich. W życiu nie odpuściłabym teraz nauki tego pięknego języka, w dniu dzisiejszym wpadłam po uszy.

                          Wtorek, dzień drugi, 06.08.2013
Nauka aktywna:
Ten dzień był zdecydowanie jednym z najbardziej udanych szwedzkich dni w  historii mojej nauki. Mimo upałów i dzięki brakom jakichkolwiek obowiązków poświęciłam się dzisiaj całkowicie jemu. Zaczęłam standardowo od powtórki z wczoraj, zrobiłam kilka sprawdzianów i stworzyłam kilka kolorowych fiszek. Następnie zabrałam się za moje repetytorium z wydawnictwa Edgard "Szwedzki nie gryzie" za rozdział 6 Jedzenie. Zrobiłam notatki, wypisałam słownictwo, pokolorowałam je i zaczęłam naukę. Potem przeszłam do gramatyki (czasownik frazowy tycka om i liczba mnoga rzeczownika), a następnie do ćwiczeń. Po wykonaniu wszystkich ćwiczeń z rozdziału zerknęłam do rewelacyjnej książki do gramatyki "Troll", żeby poznać jeszcze dogłębniej wszelkie zagadnienia związane z liczbą mnogą. Dzisiaj teoria- jutro praktyka. Oczywiście bez żadnych planów :) Jeśli chodzi o te dwie wymienione przeze mnie pozycje książkowe to mam świadomość, że Edgard nie jest pozycją idealną, ale ja te repetytoria lubię, odpowiadają mi one i są dla mnie przejrzyste. Troll natomiast jest świetny, wyczerpujący i doskonały. Teoria jest przedstawiona w sposób zarówno klarowny jak i profesjonalny, a ćwiczenia dla osoby początkującej nawet podczas sortowania pierwszych rozdziałów już mogą być wyzwaniem.
Plusem tego dnia są słówka, a minusem znowu permanentny brak słuchania. Jest to jeden z moich największych problemów-po prostu nie lubię słuchać, męczy mnie to. Ale jutro musi się to zmienić.
Nauka bierna:
Jeszcze w trakcie, aktualnie jest godzina 18:30, więc szwedzki wieczór się dopiero zacznie. W planach mam obejrzeć film z napisami, zobaczymy czy coś ciekawego z tego wyjdzie. Skandynawskie kino znam i uwielbiam, ale zawsze było ono przeze mnie oglądane tylko z napisami angielskimi. Kolejny punkt do zmiany. Pierwszą próbę i to udaną miałam rano, kiedy włączyłam na dzień dobry trzeci sezon True Blood ze szwedzkimi napisami. Jest to serial, który dobrze znam, więc nie muszę ulegać frustracji związanej z totalnym nierozumieniem i brakiem rozeznania w fabule. Jednakże zaskakująco dużo rozumiałam z napisów, co dodatkowo mnie bardzo zmotywowało do tego typu aktywności. Jutro z samego rana zaktualizuje post, pod względem szwedzkiego wieczoru, ale już mogę powiedzieć, że jestem z drugiego dnia wyzwania bardzo zadowolona. Mam nadzieję, że trzeci będzie jeszcze lepszy.

Edit: Wczorajszy wieczór skończył się lepiej niż myślałam, mój bilans to dodatkowe 2 odcinki True Blood oraz 1/3 filmu Isprinsessan, czyli Księżniczka z lodu, na podstawie głośnej powieści Camilli Läckberg



Teraz z kolei uciekam do lasu pobiegać, jednak po treningu- wracamy do zanurzania. Już nie mogę się doczekać:) No i Hedningarna na miłe zakończenie. 

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Naładowanie bateriami plus wyzwanie "zanurz się"!

Cześć Kochani :)
Poniedziałek rano jest to zdecydowanie moja najlepsza pora w ciągu tygodnia, zarówno wakacyjnego jak i akademickiego. Jest czymś na zasadzie "nowej szansy", ponieważ wszystkie małe rzeczy można rozpocząć na nowo, podjąć nowe wyzwania, żyć ciut lepiej niż się żyło w zeszłym tygodniu. Tak traktuje poniedziałek i szczerze mówiąc ten światopogląd pomaga mi strasznie w codziennym, zabieganym życiu. Wziąć wszystkie zobowiązania, kolokwia, sprawdziany, prace, tony zajęć i pracy po prostu od drugiej strony, potraktować je jako kolejny krok, który bez problemu pokonamy. Idealistyczne? Myślę, że życiowe :) Drugą ważną rolą bezproblemowych poniedziałków u mnie jest pobudka. W weekendy wstaje tak samo jak w dni powszednie- około 6 rano. Spowodowane jest to głównie tym, że mam wtedy albo studia na 8 rano, albo prace na 9 i tak to się kręci. Więc nie ma żadnego syndromu przestawienia się. Teraz sobie trochę odbijam i wstaje o 7:30, ale myślę,że nadal jest to dobry wynik jak na wakacje. O zaletach wczesnego wstawania rozpisują się tłumy blogerów, więc nie będę dublować postów, ale nie dziwmy się im- jest to wspaniały prezent dla nas samych. Co prawda jak czytam na temat sprawiania sobie przyjemności rano, robienia cudownych śniadań, czytania gazet lub rozdziału książki to kręcę nosem- nierzadko jestem już o 6 w samochodzie, więc musiałabym wstać o jakiejś 4:30, żeby sobie coś takiego zafundować. Od razu patrzę też na przykład mojej Mamy, która z kolei teraz wstaje o 4:30, więc musiałaby pewnie wstać po 3, żeby sobie coś poczytać i pouśmiechać się do śpiących domowników :) Więc to wszystko zależy od kontekstu, od naszego trybu. Jeśli ktoś idzie do pracy na 9 i nie mieszka w promieniu 50 km od swojego miejsca pracy to faktycznie ma spore pole do popisu. Jednakże w niektórych przypadkach jest to po prostu niewykonalne. Dlatego system wstawania i organizacji czasu każdy musi dopasować indywidualnie do siebie, taki system "szyty na miarę". 

Nie to jednak jest przedmiotem dzisiejszego posta. Tematem przewodnim jest tutaj ogromna energia, którą zasłużenie otrzymałam po weekendzie regeneracyjnym. Tak jak pisałam wcześniej, zajmowałam się słodkimi przyjemnościami wynikającymi z leniuchowania i cieszenia się wszystkim wokół. Przeczytałam w miarę interesującą książkę, dziesiątki artykułów z gazet, magazynów z całego tygodnia bujając się na hamaku, spędziłam sporo czasu na ciekawych rozmowach z G. oraz moją rodziną, odnalazłam po 5 dniach moją kotkę-uciekinierkę, obejrzałam 2 odcinki nowego serialu (będzie w jednym z następnych postów) i mojego ukochanego Obcego oraz pojechałam na jezioro. Z jednej strony robiłam nic, z drugiej wiele wartościowych dla mnie rzeczy, które w jakiś sposób mnie oczyściły :) O downspeedingu i ogólnej filozofii slow life, również będę pisać, ponieważ widzę, że jest to coraz częstszy problem naszych czasów. Jeden problem goni następny. Jaka ogólna sceptyczna wielu lifecoachingowych koncepcji, teorii i metod pracy uważam, że jest to zagadnienie, które naprawdę należy przemyśleć. Na pewno w tym tygodniu jeszcze o tym napiszę. 

Teraz jednak o czymś co już nie ma zbytniego związku z downspeedingiem lub dla niektórych- słodkim lenistwem. Mowa jest o wyzwaniu, które podejmuje w tym tygodniu i zachęcam do podobnego postanowienia. Dotyczy ono oczywiście- JĘZYKÓW OBCYCH. W jakiej postaci? 
Najsmaczniejszej. Bierzemy do ręki język, który ciągle nam chodzi po głowie, do którego czasem zaglądamy, czasem ćwiczymy, ale nadal nie jest to nas regularna nauka. Coś nas blokuje, coś w nas głęboki siedzi, że nie możemy się przemóc do naprawdę ostrej pracy. Jednak od tego tygodnia, od dzisiaj coś się zmieni. Nagle zaczynamy otaczać się tym językiem z każdej strony, szukamy materiałów, radia, telewizji, czegokolwiek. Przerabiamy na nowo dawno zapomniane repetytorium i książkę od gramatyki. W tym tygodniu język nie jest rzeczą dodatkową do naszego codziennego życia, ale codzienne życie do języka. Rzucamy w kąt w tym jednym tygodniu inne języki, poczekają i na swoją kolej. Skupmy wszystkie swoje siły na tym, który jest w tym tygodniu przewodni. Wyobraźmy sobie, że dzisiaj zapisaliśmy się na ultraszybki kurs tego języka i musimy zrobić wszystko, żeby nie zmarnować naszego uczestnictwa w nim. Założymy sobie zeszyt, w którym zapisujemy wszystko czego się uczymy, o czym się uczymy, z czego korzystamy. Plus zakładamy segregator lub tworzymy dokument tekstowy, w którym będą zgromadzone wszystkie nasze notatki z całego tygodnia. Kurs jest intensywny, więc musimy poświęcić na niego intensywną część naszego czasu. W tym tygodniu nie słuchamy naszej ulubionej francuskiej muzyki, ale tylko piosenek angielskich, niemieckich lub fińskich- w zależności od języka, którego będziemy się uczyć. Ten tydzień będzie wyjątkowy, zarówno dla Ciebie jak i dla mnie. Otoczmy się notatkami, fiszkami, kolorowymi karteczkami, czymkolwiek co ma związek z językiem. A jak mamy już dość języka po kilku godzinach nauki to bierzemy się za kulturę i kraj, którego język zgłębiamy. Włączmy sobie film lub przeczytajmy artykuł o niecodziennych zwyczajach Brytyjczyków, Niemców lub Finów. A jak mamy smykałkę i chęć do gotowania (to już nie ja) to przyrządźmy jakieś ich proste, narodowe danie:)
To jest moja propozycja, trochę chaotyczna, ale tak to właśnie ma wyglądać. Nie robimy żadnych planów! Chłoniemy, cieszymy się językiem, bawimy się nim, bawimy się kulturą. Moim językiem będzie oczywiście szwedzki. Mam zamiar otaczać się tylko nim, właśnie kolekcjonuje filmy, które obejrzę w tym tygodniu i szukam napisów do odcinków seriali, które mnie teraz czekają. Nie boje się tego, że większości nie zrozumiem, nie o to w tym chodzi. To tylko tydzień i aż tydzień. Podjęłam decyzję o tym teraz, ponieważ ten tydzień jest dla mnie wyjątkowo luźny i mało absorbujący ze względu na małą ilość pracy. Odkładam w tym tygodniu również naukę niemieckiego, francuskiego, a angielski ograniczam do minimum. Jeden tydzień nie zrobi im krzywdy, a przyznacie, że niemożliwością i ogólnym bezsensem jest zanurzanie się w 3 językach naraz. Co to wtedy za zanurzanie? 
Ogólnym celem zanurzenia jest motywacja i ukształtowanie naszej ogólnej postawy względem języka. Wyzwanie moim zdaniem będzie świetnie nadawało się dla osób, które już trochę znają język, jednak nie widzę przeciwwskazań do stosowania go również na języku od podstaw. Ważne są chęci i oczywiście czas jakim dysponujemy. Dla mnie ten tydzień będzie idealny, jeśli dla Ciebie również- przyłącz się. Oczywiście będę na bieżąco każdy dzień opisywać w formie minipostów, aby zarówno siebie jak i Was zmotywować. Taki jest właśnie plan:) Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie jest to wyzwanie wysoce oryginalne i spotkać je można było na wielu innych blogach, ale co z tego. Teraz jest moje i teraz to ja będę z niego czerpała najwięcej. Dajcie mi proszę znać co myślicie o moim wyzwaniu i czy jesteśmy gotowi je podjąć. Koniecznie!
Pozdrawiam i życzę powodzenia w każdym kiedykolwiek podjętym wyzwaniu. 
M. 

sobota, 3 sierpnia 2013

Regeneracyjny weekend:) No regrets

Cieszę się dzisiaj jak dziecko. Pierwszy raz od długiego czasu mam wolne od pracy w weekend. Te braki wolnego są spowodowane tym, że pracuje zdalnie i w każdym miejscu na świecie podłączonym do internetu mogę pracować. Ma to swoje oczywiste zalety, ale jedną drobną wadę- nigdy w pełni nie odpoczywam. Najczęściej w weekendy i tak moja praca ograniczała się do 2-3 godzin przed komputerem, ale cały czas była gdzieś ta świadomość, że mam jeszcze dzisiaj prace i mój umysł nie może się w pełni odkleić od obowiązków. W ten weekend jest inaczej. Postanowiłam go wykorzystać na totalne odrestaurowanie, dlatego nie sięgam do niczego co ma formalny związek z samorozwojem poza książkami i magazynami. Jestem tą myślą zaskakująco podekscytowana. Żadnych planów, żadnych terminów, żadnych wyrzutów sumienia. Zachęcam wszystkich fanów samorozwojowych na tego typu przedsięwzięcia. Nie sztuka zrobić sobie dzień lub dwa przerwy, sztuką jest nie mieć potem wyrzutów sumienia i nie obliczać sobie w głowie ile to godzin "zmarnowałam" na wylegiwanie się na słońcu, w łóżku, gdziekolwiek i jak pożytecznie mogłam ten czas wykorzystać. 
A wy jak spędzacie ten typowo letni weekend? I jak sobie radzicie z wyżej wymienionym "problemem"? 
M.
Źródło: http://www.metanotherfrog.com

czwartek, 1 sierpnia 2013

Jak rozpoczęłam naukę nowego języka

Parę miesięcy temu podjęłam decyzję w sprawie rozpoczęcia nauki języka szwedzkiego, który ostatnio króluje w blogosferze. Oczywiście nie dlatego go wybrałam! Nie, nie, nie. Szwedzkim i Szwecją interesowałam się zawsze, odpowiada mi zarówno pod względem kultury jak i klimatu, jednak nie chcę się teraz nad tym rozwodzić, może kiedyś do tego wrócę.  Kwestią ważniejszą było moje wcześniejsze podejście. Uznałam, że nigdy się go nie nauczę, bo jest to język „absolutnie nie do nauczenia”, zresztą bardziej wartościowe i przyszłościowe byłoby podwyższanie mojego poziomu we francuskim i niemieckim. Złe podejście, bardzo złe. Coś się musiało zmienić i coś się zmieniło pewnego pięknego dnia, może pod wpływem własnych przemyśleń, obserwacji, a może również pod inspiracji z innych blogów.  Spojrzałam również na swój zapał w kwestii nauki francuskiego i niemieckiego, na tą stabilizację spowodowaną kuciem ich przez cały rok akademicki i pomyślałam, że potrzebuję odpoczynku. Aktywnego odpoczynku, czyli rozpoczęcia nauki na świeżo, od podstaw, czegoś czego bardzo pragnę się uczyć, ale nigdy wcześniej nic z tym nie zrobiłam. I pierwszą moją myślą był właśnie szwedzki. Obecnie nie zakładam w jego kontekście nic, nie planuje zdobywania certyfikatów, przeskakiwania poziomów, nie układam sobie również żadnych wykresów z postępami. Po prostu otwieram repetytorium, podręcznik do gramy i czerpie z tego niesamowitą przyjemność. Przede wszystkim nie słucham już innych gadających głów, które twierdzą, że trzeba naukę języka doprowadzać do końca. Większość z nich nie jest w stanie pochwalić się znajomością jakiegokolwiek języka, co dopiero absurdalnym wyrażeniem „język do końca”, wiemy przecież, że coś takiego nie istnieje.

 Nauka języka nie zawsze musi się kończyć jego znajomością. Nauka otwiera nam świat, pokazuje nam inne rozwiązania, nie mówiąc już o tym jak doskonały jest to trening dla naszego mózgu. I tym jest dla mnie właśnie ta nauka- przyjemnością, świeżością dającą ogromną energię do działania. Oczywiście, że jakbym te wszystkie godziny przeznaczone na szwedzkim spędziła na francuskim to byłoby świetnie, mogłabym doczłapać się może do tego wymarzonego poziomu B2. Jednak to tylko teoria. W praktyce w życiu nie poświęciłabym 5 h dziennie na francuski, bo męczę się już w obecnym układzie po 40 minutach. Szwedzki natomiast nakręca mnie też na inne rzeczy, wyzwania, również na inne języki. Więc na dzień dzisiejszy uważam to za świetną decyzję i zachęcam wszystkich niedowiarków i osób, którym szkoda rozpoczynać naukę nowego języka, żeby przestali się zamartwiać tylko ponieśli się jeszcze dostępnym wakacyjnym możliwościom.
Co natomiast będzie z moim językiem-tego nie wie nikt. I nawet nie chce, żeby wiedział J. Może od października uda mi się wygospodarować 2-3 h tygodniowo na powtórki i dodawanie stopniowo nowych zagadnień, może zaopatrzę się w podręcznik na wyższym poziomie, a może w ogóle wrzucę go do zamrażarki do następnych wakacji. Jedno jest pewne- żadnej z tych decyzji nie mam tym razem zamiaru żałować.
O materiałach do szwedzkiego i moim sposobie nauki, szczególnie o metodzie słówkowej opowiem na pewno w jednym z następnych postów. Na dzisiaj życzę wszystkim owocnej nauki, odpoczynku, a najlepiej tego i tego :).

M.