środa, 31 lipca 2013

Sens oglądania seriali? Część I-język

Seriale kiedyś kojarzyły mi się tylko i wyłącznie z czymś, czego należy się wstydzić. Tak zawsze mówiła mi moja kochana Mama, która uważała, że oglądanie ich to tylko i wyłącznie marnotrawstwo jakże cennego. Patrząc na to już z innej perspektywy zgadzam się z nią tylko po części.  Na początku XXI wieku nie natknęłam się na jakikolwiek wartościowy serial. Z jakich powodów?

  •  nie miałam do większości z nich jakiegokolwiek dostępu
  • te, do których miałam nie wnosiły absolutnie nic wartościowego do mojego życia
  •  były nudne i przewidywalne
  •  nie rozumiałam ich
Teraz mogę śmiało i z pełną świadomością powiedzieć, że jestem absolutną ich wielbicielką. Nie wyobrażam sobie mojego codziennego dnia, również akademickiego skończyć w inny sposób niż jednym czterdziestominutowym odcinkiem któregoś z nich. Z wypiekami na twarzy oczekuje nowych odcinków, czekam na nowe sezony i przeszukuje filmweb i wikipedie w celu znalezienia kolejnej perełki. Dlaczego pełnią one tak dużą role w moim życiu? Dlaczego oglądając je każdego dnia nie mam poczucia straty czasu? Powodów jest sporo, spróbuje je w pewien subiektywny dla mnie sposób je omówić.

W tym poście chciałabym się skupić na kwestii dla mnie i dla wielu serialowych zapaleńców najważniejszej- na języku. Moja przygoda ze świadomym i kompleksowym oglądaniem seriali zaczęła się od serialu HBO Rzym. Na tamtą chwilę było to coś fenomenalnego, coś zupełnie świeżego i nowego, co otworzyło mi dosłownie oczy na świat i zupełne inne spojrzenie na historię. Było to w roku 2005, jeszcze przed moim pójściem do liceum i w zupełnie innej czasoprzestrzeni. Zaczęłam go oglądać wraz z polskim lektorem, po jakimś czasie przerzuciłam się na polskie napisy, aż w końcu podczas drugiego sezonu delikatnie zaczęłam wybierać opcję napisów angielskich. Na początku przychodziło to z ogromnym trudem, przeskok z języka polskiego na angielski nie był czymś, co przyszło mi płynnie, bezproblemowo. Ale właśnie motywacja do tego, żeby się polepszać, żeby poszerzać słownictwo spowodowała, że odkrywałam się na coraz to inne tytuły.  Po Rzymie przyszedł czas na Zagubionych, Doktora House’a, Chirurgów, Dynastię Tudorów i Nie z tego świata. Z tego, bardzo popularnego zestawu została mi nadal ogromna miłość do braci Winchester, a do reszty raczej bym nie wróciła.

Jednak z całą świadomością mogę powiedzieć, że to seriale napędziły mój rozwój w kontekście nauki języka angielskiego. Teraz uwielbiam się go uczyć, zasiadać do podręczników i do gramatyki, uczyć się w sposób świadomy. Jednak będąc leniwą nastolatką, jedyną akceptowalną przeze mnie formą nauki była nauka bez nauki. Seriale były właśnie taką receptą na moje lenistwo i bunt. Moim zdaniem bardzo skuteczną. Do dzisiaj traktuje je również przez ten pryzmat, szukając coraz częściej napisów francuskich lub szwedzkich. Dobrą metodą wprowadzania rzadszych i mniej zrozumiałych dla nas jeszcze języków jest oglądanie naszych ukochanych, ulubionych seriali, takich, których fabułę znamy bardzo dobrze, właśnie w obcym języku. Dzięki temu nie frustrujemy się za każdym razem jak nie zrozumiemy sensu fabuły, a z drugiej strony nadal mamy przyjemność obcowania z naszym ulubionym tytułem. Najlepiej, żeby to wszystko przychodziło stopniowo, metodą małych kroczków, nawet 20 minut dziennie.

 Rzekomo największym błogosławieństwem świata serialowego są sitcomy, czyli seriale komediowe, podawane w stosunkowo małych porcjach czasowych (20-30 minut), skupiające się na różnego rodzaju gagach i humorze sytuacyjnym. Ja osobiście ich nie znoszę, oglądając je czuje się w podobny sposób jak czułam się oglądając 10 lat temu Modę na sukces.  Nie mam zamiaru ich krytykować, po prostu osobiście ich nie lubię, nie relaksuje się przy nich. Ze stroną językową też bym polemizowała, jednak nie mogę nie zgodzić się z tym, że z całkiem dobrym skutkiem rozwijają słownictwo, frazy z języka potocznego, chociażby bogatą w języku angielskim idiomatykę. Z drugiej jednak strony najczęściej są to seriale amerykańskie, co nie zawsze będzie szło w parze z naszymi umiejętnościami akademickimi. O różnicach i problemach związanych z odmianą brytyjską i amerykańską w bardzo interesujący sposób pisze Marta TUTAJ Spotkałam się parę razy z osobami niejako „zanurzonymi” w amerykańskich sitcomach, mających z jednej strony świetny warsztat języka mówionego, pewnego rodzaju luz językowy, ale z drugiej strony problemy z wymową, z odpowiednim akcentowaniem, ze spójnością (raz używali odmiany amerykańskiej, żeby następnie zaakcentować odpowiednie słowo po brytyjsku) oraz nierzadko z gramatyką. Faktem jest, że uczenie się gramatyki na amerykańskich serialach, a nawet serialach w ogóle jest ryzykownym posunięciem, ponieważ gramatyka mówiona, a pisana to zupełnie, co innego, nie mówiąc już o rożnego rodzaju odmianach, slangach, skrótach i wszystkim, czym charakteryzuje się każdy język. Jeśli jednak język angielski (czy jakikolwiek inny) jest nam potrzebny tylko do „dogadania się”, czy szeroko pojętej komunikacji to nie musimy się tym przejmować. Gorzej jeśli z językiem wiążemy swoją karierę, ścieżkę edukacyjną lub jesteśmy zmuszeni (lub chcemy) otrzymać certyfikat językowy.

 Dlatego w każdym przypadku zalecam czujność, ciekawość poznawczą, odszukiwanie nurtujących nas zagadnień gramatycznych w teorii i oczywiście stosowanie metody oglądania seriali, jako jeden z wielu elementów nauki języka. Ameryki nie odkryłam, ale mam wrażenie, że nadal spora grupa osób uczących się języka szuka tylko jednej, idealnej metody, która na dodatek nie wymaga specjalnego wysiłku. A takich cudów nie ma J Mam nadzieję, że w jakiś sposób przybliżyłam swój pogląd na kwestie wartościowości oglądania seriali. Jest to początek cyklu, którym chciałabym się teraz zająć, ponieważ okres wakacyjny jest okresem szczególnie płodnym w oglądanie przeze mnie seriali.  W następnym poście przybliżę kilka tytułów, które ostatnio w jakiś sposób mnie zaciekawiły, biorąc pod lupę różne ich aspekty, nie pomijając oczywiście tych najważniejszych- językowych.

imdb.com

 wp.pl
otofotki.pl 
pinger.pl 

wtorek, 30 lipca 2013

O małych, wielkich przyjemnościach z początków lipca.

I znów to samo Szanowni Państwo. Miesiąc, drugi, trzeci minął a po nowym poście ani widu ani słychu.  Postanowiłam to zmienić, od tak spontanicznie. W końcu blog miał być moim katharsis, moim miejscem. Na razie tworzą się u mnie wszelkiego rodzaju blogi tematyczne i atematyczne w moim własnym umyślne. Jednak myślę, że krok po kroku i dojdę do pewnego rodzaju regularności. Zazdroszczę tym którzy piszą 3-4 posty w tygodniu, jednak widzę, że większości nie zależy wcale na ogromnie wysokiej jakości, ale po prostu na zostawienie śladu po sobie i swoich przemyśleniach, doświadczeniu na świecie.  I to według mnie jest super :).
Jeśli chodzi o mnie to kwestie wakacyjno-wyjazdowe już za mną. Spędziłam również cudowne kilka dni na Opener Heinken Festival w Gdyni i był to jeden z absolutnie najlepszych tygodni w tym roku, a nawet w ostatnich latach. Koncert Nicka Cave’a doprowadził mnie praktycznie do łez (szczęścia i wzruszenia), Queens of the Stone Age długo nie zapomnę, a dwukrotnie już widziany przeze mnie Editors jak zawsze nie zawiódł (poza maleńkim faktem przewagi piosenek z nowej płyty, która niestety do najlepszych nie zależy). Czyli jedna wielka energia, która napędza wszystkie samorealizujące się traktorki. Podobało mi się to, że ten tydzień spędziłam odseparowana od jakichkolwiek wyższych Było prosto, pierwotnie i cudownie. W moim codziennym życiu bardzo rzadko mam okazję po prostu nie martwić się niczym, pić piwo o 8 rano i tak najzdrowiej na świecie- cieszyć się życiem. Ten fakt dał mi do zrozumienia, że coraz bardziej zapętlam się ze wszystkimi swoimi planami, dzienniczkami, ustaleniami, a moja młodość trochę mi jednak ucieka. Oczywiście każdy powie, że najlepsza jest ambicja z nutą oddechu, relaksu, wzięcia wszystkiego jednak trochę bardziej na chłodno. Niestety, to nie dla mnie. U mnie jest albo totalne zaangażowanie, albo totalne nic. Nie ma półśrodków. Dlatego teraz coraz częściej o tym myślę i szukam rozwiązań. Czegoś, co lubię, ale co nie jest w żaden sposób powiązane z czymś pożytecznym, które „ma wpływ na moją przyszłość”. Jestem pewna, że wielu z was również przeżywa tego rodzaju rozterki motywacyjno-destrukcyjne i że nierzadko również sobie z tym ledwo co radzicie. Jednak mieć tego świadomość i coś z tym robić to już pierwszy krok do jakiegokolwiek sukcesu (znowu to okropne coachingowe słowo). Bo czym jest sukces? Jedną niewiadomą. A życie kręci się dalej:) 

Poniżej malutki mix drugiego openerowego dnia: Arctic Monkeys w repertuarze Nicka Cave'a. Nie ma co porównywać z oryginałem, miłe dla ucha, ale chyba nie do końca o to chodziło.

Miłego tygodnia. Trzymajcie kciuki za moją motywację do pisania kolejnych postów.
M.