wtorek, 31 grudnia 2013

Nie bądźmy już tacy oryginalni, czyli postanowienia :)

       W końcu mam wrażenie, że mogę się wyciszyć. Moje święta trwały dalej w najlepsze i muszę przyznać, że jestem już nimi totalnie zmęczona. O niczym już innym nie marzyłam jak o posiadaniu całego dnia, który mogłabym wykorzystać na swoje potrzeby samorozwojowe. Podobno jest dzisiaj Sylwester, więc należałoby tez skrobnąć i przemyśleć kilka kwestii związanych z kończącym się rokiem oraz skupić się na postanowieniach kwartalnych. Te całoroczne są zbyt odległe i w żaden sposób nie pomagają mi w osiąganiu swoich celów. Natomiast 3 miesiące są bardzo łatwe do ogarnięcia zarówno tego teoretycznego, jak i praktycznego.
       Wracając jednak do Sylwestra to spędzam go w towarzystwie G. oraz rodziny. Jak już mówiłam, musimy się wyciszyć, a impreza na trzy sale w żaden sposób do tego nie prowadzi.
Wczoraj natomiast byłam na cholernie długo wyczekiwanym Koncercie Sylwestrowym w filharmonii i to był to najpiękniejszy krok jaki można było zrobić dla siebie na zakończenie obecnego roku. Koncert był fenomenalny i niezwykle emocjonalny, a jego tematem przewodnim były znane i kochane przez wielu musicale. O koncertach jednak napiszę odrębny post, jako jednej ze swoich dróg do szczęścia.
        Myślę, że o plusach i minusach postanowień pisaliśmy już wielokrotnie, także nie będę po raz setny rozkładać tego na czynniki pierwsze. Robienie postanowień, nawet jeśli żadne z nich się nie spełni to już pewien krok. Krok ku refleksji, co nam się w obecnym życiu nie podoba i co chcielibyśmy zmienić. Krok ku temu, żeby kiedyś, czy to w nowym roku, czy za 5 lat je spełnić. Poza tym, postanowienia to całkiem niezła frajda. Warto je jednak gdzieś zapisać, żeby miało niejako moc notarialną, bo trzymanie planów w naszych małych, zwariowanych główkach pomysłem najlepszym nie jest. Ubiegły rok był dla mnie bardzo łaskawy, rozwojowy i ekscytujący. W ubiegłym roku fajnie mi się żyło. Dlatego nie będę pazerna i chcę, żeby 2014 był tylko odrobinę lepszy od 2013. A co z moimi postanowieniami/planami na pierwszy kwartał 2014 roku?
Starałam się to ogarnąć bardziej ilościowo, ponieważ jest to bardziej wymierne niż „będę więcej czytać”oraz nie umieszczam tutaj postanowień bardzo osobistych.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/06/New-Year_Resolutions_list.jpg


Sfera językowa:
  • angielski: zakończyć semestr w sposób bezproblemowy, skupić się na różnistych elementach dodatkowych gramatyki angielskiej, przerobić całą „Gramatykę angielską dla zaawansowanych” M. Mataska, zapisywać każde pojedyncze słówko w moim wielkim zeszycie słówkowym i sukcesywnie do nich wracać, poznać 200 nowych idiomów, obejrzeć seriale BBC o Szkocji oraz Walii, przeczytać co najmniej 2 książki metodyczne oraz 3 beletrystyczne po angielsku.
  • francuski- przerobić repetytorium z Edgarda, przesłuchać kilkanaście podcastów, przeczytać 1 książkę lub książeczkę, na bieżąco dodawać i powtarzać słówka z Memrise oraz z Profesor Pierre (minimum 30 tygodniowo) W planach jest również zapisanie się na 8 tygodniowy minikurs francuskiego, ale nie wiem czy będzie on w ogóle realizowany.
  • niemiecki: być na bieżąco z lektoratem, dodawać słówka z Memrise i z Profesor Klaus (minimum 30 tygodniowo), zakupić repetytorium gramatyczne oraz leksykalne przerabiając 1/4 ich treści.
  • szwedzki: dodawać słówka z Memrise (minimum 15 tygodniowo), przerobić 10 tematów z Trolla, jeszcze raz powtórzyć całe repetytorium „Szwedzki nie gryzie” oraz zakupić to na wyższym poziomie.
Strefa psychologiczna:
Tutaj raczej świata nie podbijemy.
  • zrobić więcej rzeczy dodatkowych na studiach niż to moje absolutne minimum, np. przeczytać parę dodatkowych książek na temat mojej specjalności
  • dobrze zdać egzaminy
  • wybrać się na 1 konferencję psychologiczną
  • napisać konspekt teoretyczny i metodologiczny do pracy magisterskiej
  • chodzić na wykłady (trudna sprawa)

Strefa rozwój:
  • Skończyć 1 kurs na Coursera. za kilka dni zaczynam kurs Medical Neuroscience, a za 20 dni Critical Thinking in Global Challenges,więc jeśli jeden z nich uda mi się ukończyć to będę bardzo szczęśliwa. Jak dotąd nie miałam szczęścia w zrobieniu jakiegokolwiek do końca.
  • Skończyć co najmniej 2 szkolenia na Akademii PARP. Nie jakieś wielkie osiągnięcie, ale zawsze otwierające pewną klapkę w mózgu.
  • Napiszę 10 postów na blogu (!) i zrobię z nim ostateczny porządek dotyczący jego formuły oraz kształtu.
  • przeczytam jedną, mądrą książkę samorozwojową

Strefa Ja:
  • ogarnę stres, popracuje nad technikami go niwelującymi i zrobię generalną refleksję na jego temat w marcu 2013. Liczę na duży postęp w tej kwestii
  • spróbuje medytacji- największy absurd na tej liście, ale co mi tam :)
  • będę częściej chodziła na basen (częściej tzn. co najmniej raz w miesiącu, to i tak spory sukces dla mnie zimą)
  • utrzymanie nadal rygoru ćwiczeń co najmniej 5x w tygodniu przez 45 minut. Ale i tak nie jestem fit.
  • 20 książek, włączając w to wszystkie wymienione powyżej
  • częstsze słuchanie BBC oraz Tok.fm, co najmniej 1 godzina na każda ze stacji w tygodniu
  • 1 raz teatr, 1 raz opera, 1 raz filharmonia i co najmniej 3 razy kino.
  • 1 raz maraton filmowy i 1 koncert.
  • ogarnięcie swojej przestrzeni, czyli jak opanować codzienny huragan w pokoju w sposób prosty i przyjemny- najmniej prawdopodobne postanowienie.
  • częściej odpuszczać
  • obejrzeć 3 seriale- nadal nie wybrane.
  • obejrzeć 12 filmów.
  • Będę próbować nowych rzeczy. Nie wiem co to w praktyce znaczy, ale brzmi fajnie.

Mam problem z postanowieniami dotyczącymi mojego trybu życia. Miło byłoby napisać, że będę pić mniej piwa i mniej jeść na mieście, ale skoro wiem, że to się nie spełni, ponieważ sama tego nie chcę to chyba nie ma to jakiegokolwiek sensu. Te 3 miesiące chcę spędzić edukacyjnie, mniej pracowo i mniej stresowo. A drugi kwartał myślę, że będzie już zupełnie inny. Zima i początki wiosny to dla mnie fajny czas, w którym mogę się totalnie zaszyć w domu z książkami i nie myśleć o niczym innym. Potem już jest trochę inaczej, nie lepiej, nie gorzej, ale inaczej. Nie wiem czy te postanowienia są do ambitne czy nie, ale myślę, że są w lwiej części totalnie do zrealizowania.

A z okazji Nowego Roku, życzę Wam trzymania się Waszych postanowień oraz planów, szczególnie tych wszystkich, które powodują, że jesteście dla siebie i innych fajnymi i dobrymi ludźmi.


http://expertelevation.com/wp-content/uploads/2013/12/New-Year-Resolutions-2014-9.jpg

sobota, 28 grudnia 2013

Dlaczego nie jestem fit?

Czas po świętach jest dla wielu ludzi czasem pozornych zmian. Robimy wiele pięknych postanowień, a większość z nich oscyluje wokół bycia fit. Perspektywa posiadania pięknej, szczupłej i zdrowej sylwetki jest po okresie wielkiego obżarstwa i wzdętego brzucha wyjątkowo kusząca. Już w czasie świąt postanawiamy, że teraz wszystko będzie inaczej i że tym razem osiągniemy postawiony sobie wcześniej cel. Oczywiście to wszystko jest jedną wielką bzdurą, ponieważ przy największym pokładzie silnej woli wytrzymamy z naszymi postanowienia do Sylwestra. W dzisiejszym poście chciałabym opisać dlaczego nie jestem i raczej nigdy nie będę fit.
         Czym jest bycie fit? Jest to niewątpliwie styl życia skoncentrowany z jednej stronie na zdrowym, pełnowartościowym odżywianiu, jak i uprawianiu sportu i czynności pokrewnych w wolnym czasie. Żeby być fit należało być szczupłym, z lekko zarysowanymi mięśniami i z obowiązkowym uśmiechem na ustach. Warto sobie również strzelać raz na jakiś czas zdjęcia ku motywowaniu innych. Ja nie jestem fit. Dlaczego?
         Po pierwsze, bycie fit bardziej kojarzy mi się z obsesją niż z czymkolwiek innym. Mam wrażenie, że dzień osób, które można opisać tym przymiotnikiem koncentruje się na ciągłych myślach o treningu i posiłkach. Nie rozumiem tego. Jeśli planuje zrobić trening w ciągu dnia to go robię, ale nie muszę go rozpisywać, mierzyć się i myśleć ile wybiorę tym razem obciążenia na plecy. Wolę myśleć o moich codziennych obowiązkach, ile czasu poświęcę na naukę, co jeszcze muszę zrobić w ciągu całego dnia i to sukcesywnie robić. Skupianie się na swoim wyglądzie i na tym o ile centymetrów podniósł mi się tyłek jest okropne. Nie uważam, żeby to jak wyglądamy było rzeczą priorytetową dla każdego z nas. Obsesja nigdy nie jest dobrym wyjściem, nawet, a może przede wszystkim dla osób, które zmagają się z poważnym problemem z nadwagą. Niektórzy mówią, że jest o kształtowanie charakteru. Jeżeli to jak wyglądamy jest dla nas wyznacznikiem silnego charakteru to ja dziękuję.
         Po drugie, wysoko skorelowane z pierwszym, ludzie fit uważają, że bycie fit jest jedną, jedyną droga do szczęścia i gardzą tymi, którzy myślą i zachowują się inaczej. Bardzo często mają za nic osoby, które odbiegają od ich ideału. Będąc przez długi czas z osobą fit, potrafiłam usłyszeć bardzo cierpkie słowa na swój temat, ponieważ przytyłam dwa ledwo widoczne dla ludzkiego oka kilogramy. Nie mówiąc już o pogardzie dla osób z nadwagą. Umówmy się, sytuacje są różne. To, że ktoś jest pulchny nie jest zawsze spowodowane lenistwem lub faktem, że się je niewyobrażalne ilości niezdrowego jedzenia. Mogą to być hormony, następstwa po ciąży czy wszelkiego rodzaju choroby zarówno fizyczne jak i psychiczne. Mogą to być problemy z samooceną, albo najzwyczajniejsze na świecie akceptowanie takiej sytuacji. Co nam do tego? Jeśli widzimy członka rodziny lub przyjaciela, który widocznie szkodzi swojemu zdrowiu, a nawet życiu poprzez swój styl życia to szczera rozmowa i pokazanie wyrazów niepokoju nigdy nie zaszkodzi. Ale krytykowanie każdej osoby, która nie pasuje do ideału fit jest bardzo krzywdzące i przykre. W konsekwencji nie wiemy, który styl życia jest lepszy i gorszy. Nie jesteśmy w stanie w żaden sposób tego ocenić. To jest tak jakbym krytykowała wszystkie osoby na świecie, które nie uczą się 5 języków obcych naraz, tylko dlatego, że ja to robię i uważam za wartościowe. Nie chcę taka być więc nie chce być fit.
fit-and-sexy.pl
          Po trzecie- gotowanie. To już akurat sprawa dość dość spersonalizowana. Ja po prostu nie cierpię i nie umiem gotować. Nienawidzę spędzać czasu w kuchni i bardzo często czuję jakbym marnowała przy tym czas. A szkoda. Uważam, że gotowanie może być bardzo wartościowe i rozwojowe. Dowodem na to są dziesiątki naprawdę interesującym blogow kulinarnych, prowadzonych przez supersympatyczne, inteligentne i piękne kobiety. Ja się do tego najzwyczajniej nie nadaję. Bycie fit wiążę się niestety z dużą ilością czasu spędzanego w kuchni w ciągu dnia. Szczególnie dla osoby, która ciągle przebywa poza domem tak jak jak jest to szczególnie uciążliwie. Fit osoby muszą wcześniej przygotować starannie dobrane posiłki zapakowany w piękne pojemniki i tak sobie właśnie spędzają dzień. To kompletnie nie dla mnie. Szczytem moich umiejętności jest jajecznica i koktajl bananowy. Na wszystko inne po prostu nie mam lub szkoda mi czasu. Jeśli spędzam dzień od 7 do 20 poza domem to jem kanapki lub idę na kebaba między zajęciami. Bycie fit by mi to kompletnie uniemożliwiało :)
          Po czwarte- nienawidzę rygorów! Ciągle gonie w piętkę, ciągle coś się dzieję, praca, nauka, ciągłe stresy i zgrzytanie zębami. Jeśli miałabym się trzymać codziennie rygorów posiłkowych i treningowych to bym z pewnością wylądowała w szpitalu psychiatrycznym. Nie wyobrażam sobie życia skoncentrowanego na pięciu zbilansowanych posiłkach i paradowania po kujawsko-pomorskich siłowniach. Nie czułabym się przez to wolna. Lubię alkohol, słodycze i fast foody. Nie piję i nie jadam codziennie, ale tez nie piję i nie jadam takich rzeczy raz na 3 miesiące. Na codzien odżywiam się normalnie, ale pozwalam sobie na wszystko co chce. Na kebaby, pizze, piwo, naleśniki, popcorny, które sprawiają, że jestem szczęśliwa. Na fitstronach widzę czasem piękne rzeczy typu pizza składająca się z marchewki, buraczków i ananasów- super zamiennik! Nie dziękuje, wolę robić to na co mam ochotę, z oczywistymi konsekwencjami, że modelką Victoria's Secret nigdy nie będę.
http://codziennikfeministyczny.pl/


I bardzo dobrze- to mój punkt piąty. Bycie slim i fit nie zawsze jest piękne i atrakcyjne. Oczywiście de gustibus non est disputandum. Kanony piękna się zmieniają. Teraz jest moda na bycie slim, kiedyś przodowała sylwetka Marilyn Monroe. Trudno przewidzieć co będzie na czasie na 20 lat. Ja aktualnych kanonów po prostu nie lubię. Doceniam dziewczyny za ciężka prace, dla niektórych jest to sposób na życie i pasje- i bardzo dobrze. Ale sama nie chce być fit. Chce być normalną kobieta w rozmiarze 36/38, która nie podąża za obecnymi trendami, ale jest zwolenniczką naturalnego piękna. Nie będę rozprawiać na temat tego jaki obraz kobiety nam tworzą media, bo nie chcę wprowadzać niepotrzebnej agresji na blogu. Jednak smuci mnie ten kanon, który powoduję, że w dzisiejszych czasach kobiety, jak nigdy wcześniej wstydzą się swojego ciała. Nie chcę, żeby tak było.

body-revolution.pl

Kim natomiast jestem?
Sport traktuje dość zadaniowo, ale podchodzę do tego zadania wyłącznie z pozytywnymi emocjami. Sport ma mi dać siłę, sprawność, relaks i odciążenie kręgosłupa, który mi niesamowicie doskwiera. Możecie mi wierzyć lub nie, ale nie interesują mnie już walory estetyczne uprawiania sportu. Już, ponieważ w przeszłości był to jedyny wskaźnik podejmowania przeze mnie aktywności fizycznej. Sport uprawiałam od zawsze, ale robiłam to w sposób bardzo nieregularny, ponieważ traciłam motywację i chęć do podróżowania do siłowni znajdującej się po drugiej stronie miasta. W międzyczasie doświadczałam różnego rodzaju pomiarów własnego ciała, zaczynałam brać odżywki białkowe oraz inne cuda i dziwy. I nadal byłam sfrustrowana, ponieważ nie chudłam oraz zażenowana, że muszę skakać jak kózka lub biegać, czego okropnie nie znosiłam i do dzisiaj nie znoszę. Potem jednak dotarło do mnie, że nie to jest w tym wszystkim najważniejsze. Zaczęłam próbować rożnych form aktywności i znalazłam kilka, które mi odpowiadają i wykonuje je aktualnie 5-6 razy w tygodniu. Składają się na to przeróżne filmiki z yt z zestawami ćwiczeń, z których układam około 50 minutowy trening, najczęściej siłowy, spacery i basen. To wszystko robię od prawie roku cholernie regularnie, z dwiema tygodniowymi przerwami od ćwiczeń. Bez spinania się, bez mierzenia, bez nacisków okazało się, że jestem super sprawna, a moje ciało podoba mi się najbardziej jak mi się podobało w całym moim życiu.
I tym krótkim wywodem chciałam nakreślić, że może czasem nasz mózg pracuje zupełnie odwrotnie niż tego chcemy i nie ma co poświęcać 60 sekund na minutę myślami o rezultatach tego co robimy. Może warto czasami zrobić coś bez myślenia o konsekwencjach i obliczeniach. To się tyczy tak sportu jak i każdej czynności, która kojarzy mi się z rozwojem. Coś na zasadzie sztuki dla sztuki. Serdecznie polecam zmianę nastawienia i oderwania się od tego chorego pogromu zwanego fit. I może nasze postanowienie noworoczne powinno brzmieć: znajdę aktywność fizyczną, która spowoduje, ze poczuje się fajnie już w trakcie jej wykonywania, a nie „będę ćwiczyć”.

A czy Wy jesteście fit? Jakie są wasze postanowienia związane z uprawianiem sportu w 2014 roku?


wtorek, 24 grudnia 2013

Alternatywne święta

Muszę przyznać, że moje święta są dość specyficzne. Wczoraj- cały dzień francuski i niemiecki, a dzisiaj od rana gramatyka angielska. Porządków świątecznych za bardzo nie było, bo mój dom to na szczęście lub na nieszczęście jeden wielki porządek. Do kuchni z definicji nikt nie ma wstępu, a ciast się nie robi tylko kupuję. Ktoś mógłby uznać, że dziwna z nas rodzina, ale ja uważam, że jest przez to najlepsza na świecie. Nikt nie popada w żadną paranoje i zwyczajną sztuczność, tylko każdy robi co musi być zrobione i tyle. Bez żadnego tworzenia nieprawdziwej, pseudomagicznej atmosfery.
Nie pamiętam, żeby mnie święta kiedykolwiek kręciły, nawet w dzieciństwie. Nie śpiewamy kolęd i mdłych do granic możliwości piosenek świątecznych, tylko ewentualnie puszczamy MTV Rocks lub jakąś fajną indierockową płytę. Nie, nie jestem hejterem świat, ani tym bardziej Grinchem, po prostu żyję trochę w innej alternatywie. W przestrzeni najbliższych kilku lat chciałabym święta spędzić za granicą, w sposób zupełnie inni, niezgodny z obowiązująca „tradycją”.
Czy lubię cokolwiek w świętach? Oczywiście. Wolny czas, w których mogę zarówno nadrobić zobowiązania na uczelni, jak i trochę odpocząć oraz odrobinę lepszy alkohol pity przez te parę dni:) Nie lubię za to podtrzymywania czegoś ma siłę, tylko dlatego, że tak wypada. Pewnie większość z Was i tak tego nie robi, ale ja albo chce albo otaczam się negatywnymi przykładami, które utwierdzają mnie w przekonaniu, ze cały ten christmas rush jest bezsensowny.

Ale samorozwojowe życzenia i tak zamierzam Wam złożyć. Przede wszystkim cudownym członków BGS, którzy mnie codziennie motywują do działania i niejako przyczyniają się do tego gdzie teraz jestem lub co najmniej utwierdzają mnie w przekonaniu, że to jest właśnie odpowiednie miejsce.
Przede wszystkim życzę Wam totalnego luzu, nie spinania się tą całą ideą, że muszę być najlepszy, najfajniejszy, otaczający się supermotywującymi ludźmi i znający 8 języków. To tak nie działa. Przede wszystkim chodzi o to, żeby być sobą, żeby mieć przy sobie kochającą rodzinę, bo to w rezultacie nas definiuje. Nie to ile mamy papierków i cyferek na koncie, ale to czy jesteśmy dla kogoś ważni. Obojętnie czy jest to brat, wujek czy dziecko. Życzę wam inwestowania w swój związek. W dobie milionów rozstań i związków długotrwały i szczęśliwy związek jest cholernie wielką wartością, a przecież wiemy dobrze, że główną przyczyną rozstań jest zła komunikacja. Nie bądźmy więc samolubni i egocentryczni, otwórzmy się na drugą osobę i mówmy o swoich potrzebach. Nie jest to żadna recepta, ale na pewno ułatwia wspólne, i tak trudne życie. A jak już mamy kwestię osobistą załatwioną to wtedy się realizujmy, nadal nie zapominając kim naprawdę jesteśmy.
Obserwuje codziennie wasze blogi i widzę jak fajnymi i wartościowymi osobami jesteście, dlatego życzę Wam tego wszystkiego od serca. Oczywiście po części życzę tego również sobie.
Smacznego bażanta lub co wy tam dzisiaj na stole wigilijnym macie:)


Źrodło: http://www.jeffpearlman.com/wp-content/uploads/2012/12/drunksanta_vector.jpg

niedziela, 22 grudnia 2013

Absencjonizm

Wprost nie mogłam  doczekać się dnia, w którym ponownie usiądę do komputera z głową pełną pomysłów dotyczących pisania. Pomysły może i były, ale nie mogłam się za to dość długo zabrać i teraz postanowiłam powiedzieć dosyć. Musiałam sobie trochę uporządkować sprawy i emocje i oto tu jestem. Myślę, że należałoby na dobry początek napisać kilka słów o tym co się zmieniło, a co zostało takie samo w porównaniu do daty napisania mojego poprzedniego postu tutaj.
Przede wszystkim ten rok był dość trudny pod względem październikowego „ogarnięcia się”. Przez pierwszy miesiąc w moim życiu panował jakiś totalny chaos. Żyłam tylko od uczelni poprzez drugą uczelnie do szkoły policealnej i pracy. Żadnej harmonii, żadnych regularnych posiłków, ćwiczeń, nauki dodatkowych języków obcych. Nie mówiąc już o tak trywialnych przyjemnościach jak oglądanie moich ulubionych seriali, czytanie książek lub słuchanie podcastów na tok.fm. Powodowało to oczywistą frustrację i poczucie totalnej niestabilności. Sytuacja trochę się zmieniła po próbach zmiany, rozmowach z tak zwanymi Mądrymi Ludźmi oraz poczuciu, że nie chce tak żyć i tyle. Rzuciłam szkołę policealną, która okazała się totalnym niewypałem, opuściłam trochę zajęć na uczelniach, zrobiłam sobie kilka spontanicznych wypadów z G. i wrzuciłam na luz. Spowodowało to parę trój na studiach, których się w ogóle nie wstydzę oraz absolutny spokój w moim życiu zawodowym, szkolnym i osobistym. Jak mam teraz ochotę iść w piątek do kina i zarwać przy tym ogromnie nudny wykład to po prostu to robię, bez jakiegokolwiek żalu. Oczywiście są tego wszystkiego granice, których w żaden sposób nie mam zamiaru przekroczyć, ale ja to naprawdę uważam za spory sukces, który mam wrażenie wpływa na moje dobre samopoczucie oraz wbrew pozorom- efektywność. Jak to teraz u mnie wyglądało?
Od poniedziałku do piątku uczelnia od 8 do 17/18, później praca od 18/19 do 21/22, czasem przerywana treningiem i od 21/22 jeden odcinek serialu lub kilkanaście stron książki. Co drugi weekend zajęcia na psychologii w godzinach przeróżnych, zazwyczaj w piątki od 14 do 21, soboty od 9 do 17 i czasami niedziela od 9 do 13. Oczywiście po drodze wyszły jakieś skrócone zajęcia, ucieczki (<3) lub inne Dni Edukacji Narodowej, ale mniej więcej tak to wyglądało. Od grudnia było już trochę inaczej, bo skończyłam praktyki, co powodowało, że miałam poniedziałki rano oraz całe czwartki wolne. Wtedy mogłam jeszcze bardziej ogarnąć i uporządkować swoje życie.
A co z nauką języków? Uczę się ile mogę, ale tempo mojej nauki zachwycające nie jest. Przerabiam repetytorium i inne przypadkowe książki z francuskiego, na niemiecki staram się robić wszystko na bieżąco wraz z programem na studiach, a ze szwedzkiego robię tylko słówka na Memrise. Oczywiście angielski jak zawsze wiedzie prym i tego komentować chyba nie muszę. Przez ostatni czas zrobiłam parę szkoleń online i uczestniczyłam w 3 znakomitych kursach na Coursera. Niestety nie ukończyłam żadnego z nich, ale wcale się z tego powodu nie martwię. Ostatnio czytam tez więcej książek zarówno po angielsku jak i po polsku oraz oglądam parę naprawdę interesujących seriali.
Okres ostatnich tygodni był również bardzo płodny w zakupy dość wartościowych rzeczy. Między innymi jestem najszczęśliwszą na świecie posiadaczka samochodu oraz ultrabooka. Radość wynikająca z posiadania i dumnego podróżowania swoim autem-nie do opisania.
Tak to mniej więcej w skrócie u mnie wyglądało. Chciałabym dalej tu pisać, mam tyle do przekazania, ale sami widzicie, jak to się najczęściej u mnie bywa. Nie ma jednak co narzekać, ciesze się, że znowu tu jestem:)

M:*
Źródło: http://s3.cdn.happinessxing.com

sobota, 19 października 2013

Wracamy do gry

Nie chcę nawet liczyć, kiedy pisałam ostatni wpis. Ostatni miesiąc był dla mnie cholernie wyczerpujący zarówno fizycznie i psychicznie.  Długo nie mogłam wrócić do odpowiedniego rytmu, co skutkowało tym, że ograniczałam się do tego niezbędnego minimum, czyli uczelnie i praca. Podczas tego miesiąca nie miałam ani jednego wolnego weekendu, co rodziło moją oczywistą frustrację, bo robiłam wszystko po łebkach. Dodatkowo nie jadłam regularnie, zdarzało się, że jadłam 1 lub dwa wielkie posiłki dziennie i nie ćwiczyłam, co dało o sobie znać już w drugim tygodniu października w postaci bólu pleców.
Ale to już prehistoria J
Rytm odnalazłam, czuję się wspaniale i już zacieram rączki na następne kilka miesięcy. Zarówno na filologii, jak i psychologii dzieją się teraz same cuda. Mam wspaniałe przedmioty, warsztaty, praktyki i projekty, do których chcę mi się wstawać codziennie o 5:30 i wracać do domu przed 20 (ewentualnie 19). Ze szkoły policealnej zrezygnowałam. Nie spełniła moich oczekiwań, nie jest mi również potrzebna, a zaburzała mi praktycznie wszystko. Stracenie 3 weekendów w miesiącu, polegające na siedzeniu od 8 do 16 na lekcjach, na których nie rozwijam się praktycznie w ogóle mogłoby być uzasadnione tylko głupotą.  Teraz chłonę wizję spędzenia calutkiego weekendu na nauce mapek, czytaniu książek, rozdziałów z książek, nauce niemieckich słówek i gramatyki angielskiej.
Tak jak pisałam wcześniej, ten miesiąc był totalnie ubogi w rzeczy dodatkowe. Przeczytałam chyba tylko jedną książkę, stoję w miejscu odnośnie seriali i filmów, a o francuskim i szwedzkim wspominać nawet nie będę. Z drugiej jednak strony, przez te miesiąc rozwinęłam się ogromnie w kontekście angielskiego. Mimo, że na pierwszym roku czułam, że mój progress idzie dość wolno to teraz czuję, jakby ktoś mnie kopnął i turlałabym się jak kuleczka do głównego celu z ogromnym przyspieszeniem. Dodatkowo mam praktyki w szkołach dwa razy w tygodniu i warsztaty z funduszu unijnego, co jest ogromnie motywującą i rozwijającą rzeczą. 

Podsumowując, sukcesy i porażki minionego miesiąca przerodziły się w racjonalne i chyba zdrowe podejście do tego, co będzie się działo przez następne kilka miesięcy. Nie mogę gonić w piętkę i robić 4500 rzeczy, bo nigdy nie osiągnę swoich celów. Plus są rzeczy niewymierne, których nie da się wrzucić w żadną tabelkę samorozwojową, a która jest bardziej wartościowa niż wszystko inne, czyli beztroski weekend polegający na piciu piwa i oglądaniu starych horrorów z najważniejszą osobą w twoim życiu.  

czwartek, 19 września 2013

Skurczony czas i stopniowe przesuwanie poprzeczki

Kurczy się ten czas prawda? Od niedzieli byłam trochę w innej czasoprzestrzeni i korzystałam z ostatków studenckiego życia.  Egzaminy wszystkie zdałam, parę spraw załatwiłam, jeszcze tylko czeka mnie latanina w przyszłym tygodniu. Ale to nic J Jestem mega pozytywnie nakręcona, ponieważ mam już plany zajęć z dwóch kierunków i jeszcze czekam na trzeci. Zapowiada się najbardziej intensywny rok ze wszystkich wcześniejszych.  Jeśli chodzi o studia dzienne to trzy razy kończę przed 19 (zaczynając o 8 lub o 10), a dwa razy o 17. Na uczelni i tak jestem już o 7:30  ze względu na dojazd, także całą część dnia spędzam w cudownych murach Kolegium Językowego.  Odnośnie weekendów to co mniej więcej co trzeci weekend będzie wolny, więc będę się edukować 7 razy w tygodniu przez większość roku akademickiego. Niesamowite jest jak mi się przesunęła poprzeczka. Kiedyś nie wyobrażałam sobie nie mieć wolnych piątków, później wolnych weekendów, później co drugiego weekendu wolnego, a teraz w pełni zadowala mnie to, co mam. Jedyne, co mnie smuci to kwestie związane z pracą, którą będę musiała w lwiej części odciąć. O tym już jednak wcześniej pisałam i nie będę się powtarzać. Coś za coś, nie można mieć wszystkiego. 
Cieszy mnie to, że studiuję razem z moim partnerem, bo nie będę w żaden sposób narażona na dwutygodniowe chwile rozłąki. Strasznie mnie jarają te wszystkie nowości, nowe rzeczy, przedmioty, zajęcia. Nie mogę się doczekać już pierwszych zjazdów i zajęć. Zastanawiam się też jak w to wszystko włączyć naukę języków i mam jakieś małe rozwiązanie w głowie. Na pomoc przychodzą mi właśnie te chwile przed zajęciami, w których jestem wcześniej na uczelni. Uczę się trzech języków, więc mam zamiar podzielić ich naukę na 2 dni w tygodniu i podczas tych dni robić tak zwane „cokolwiek’’.  W niedziele będę przygotowywać sobie bardzo ramowe plany tego, co chciałabym zrobić w przyszłym tygodniu, ale bez jakiegokolwiek ciśnienia, że to musi być zrobione. Po prostu nie chce tracić potem czasu na zastanawianie się na tym, co mogłabym dzisiaj zrobić.  A to co wyjdzie w rzeczywistości zweryfikuje mi całą resztę. A wy jak tam? Macie już plany? Jak zapowiada się nowy rok akademicki?
Przygotowuje drobny post filmowy, z uwagi na to, że ostatnio nadrabiam na potęgę zaległości związane z oglądaniem filmów i chodzeniem do kina. W końcu zasłużyłam J


niedziela, 15 września 2013

Nowości na nowy rok akademicki plus trochę o byciu nienormalnym

Jak już wcześniej pewnie wspominałam, mam dość spory problem. Od zawsze nie potrafiłam być w jednej grupie, klasie, zajęciach, a nawet szkole. Miałam ogromną potrzebę ciągłych zmian, to mnie nakręcało, a potem opadało, więc potrzebowałam nowej stymulacji. Brzmi ciekawie? Ale tak nie jest. Ta potrzeba nierzadko mnie i moich bliskich wykańczała, wiedziałam, że to nie jest dobra recepta na życie, ale nie potrafiłam nad tym zapanować. W tym roku (dodam, że maturę skończyłam 4 lata temu, a poszłam na studia od razu po niej) będę pierwszy raz w tej samej grupie/roku na studiach. Przez 4 lata udało mi się kilkakrotnie zmienić studia, uczelnie, tryb studiów. Ciągle szukałam wyjścia idealnego i mimo poczucia, że w końcu znalazłam, to czasem zadaję sobie odwieczne pytanie ,,Czy ja nie mogłam być normalna"? Potem jednak dochodzą do mnie inne, bardziej racjonalne głosy, które mówią, że to dobrze, że szukam. Znam mnóstwo ludzi, którzy skończyli od A do Z jeden kierunek, który w ogóle im nie odpowiadał i po studiach i tak szukali szczęścia gdzie indziej.

Jednak potrzeba zmian nadal jest. Po jakimś czasie zauważyłam, że nauka języków obcych w pewien sposób moją potrzebę zaspokaja, co mnie niezmiernie cieszy i raduje. W nauce nowych języków jest dużo tajemnicy, zmiana aktywności, inne narzędzia i sposoby. Wszystko to razem mnie cieszy i pozwala mi żyć w miarę normalnym życiem.

Jednak w tym roku postanowiłam dołożyć sobie jeszcze dwie rzeczy. Na szczęście żadna z nich nie będzie trzecim, równoległym kierunkiem studiów:) Zapisałam się jednak do szkoły policealnej, ponieważ muszę zdobyć jeden mały tytulik technika do zakończenia studiów lub krótko po nich. Jest mi to potrzebne do dopełnienia pewnego sporego planu, który planuję zrealizować od razu po studiach. Można więc poniekąd  powiedzieć, że będzie to mój trzeci kierunek:) Wiem, że szkoła policealna to nie jest coś nie wiadomo jak wielkiego, ale jest mi to potrzebne ze względów formalnych. Z tego co wiem to ta szkoła nie jest najtragiczniejsza i nawet można coś minimalnego z niej wynieść, co mnie również niezmiernie cieszy. Może ktoś z Was mógłby mi powiedzieć, czy coś takiego skończył i jak to się przełożyło na Waszą wiedzę?
Szkoła jest zaoczna, więc trochę zjazdy będą mi się pokrywały, ale jakoś sobie z tym poradzimy:)

Drugą całkiem nową sprawą, którą zaczynam w tym roku jest dwuletni kurs pedagogiczny. Najpierw odrzucałam zupełnie myśl, że będę go robić, skoro i tak nie mam zamiaru pracować w żadnej placówce oświatowej, ale potem doszło do mnie, że trochę mi to otwiera drzwi do dodatkowych możliwości. Kurs nie jest aż tak zobowiązujący czasowo, więc po co mam sobie jakąś perspektywę zamykać skoro mogę ją otworzyć:)

Trochę tego wszystkiego będzie, ale mam świadomość, że muszę łapać ostatnie chwilę bycia studentem i korzystać ze wszystkiego póki jestem w stanie się na styk wyrobić. Ostatni rok potraktowałam trochę po macoszemu, skupiając się bardziej na zarabianiu pieniędzy i ogólnie na pracy zawodowej. W tym wszystkim utraciłam główną myśl przewodnią, że najpierw edukacja, a później praca. Akurat w tym czym się zajmuję muszę mieć naprawdę dobre skille zdobyte na studiach, opierające się głównie na wiedzy teoretycznej. Pewnie w innych zawodach i kierunkach studiów sprawy praktyczne przeważają nad teoretycznymi i posiadanie jak największego doświadczenia jest tutaj najważniejsze. Jednak u mnie jest inaczej.
Dlatego przez następne 2 lata muszę skupić się na tym aspekcie. Na EDUKACJI. W to również wchodzi dalsza nauka języków obcych, którą się aktualnie zajmuję, czyli niemieckim, francuskim i szwedzkim. Angielski nie jest już obcy:) W zeszłym roku trochę zagubiłam, pierwszy semestr studiów spędziłam w większości nad naprawianiem swojego życia osobistego i ucierpiała na tym jakość mojego studiowania. Rozpoczęłam również nowy kierunek studiów, a w starym zmieniłam tryb, więc znowu musiałam się uczyć wszystkiego na nowo. Teraz moje życie jest bardzo poukładane, wiem już też na co mogę sobie pozwolić na studiach, na co nie, nad czym się skupić, a co sobie odpuścić. Nie mogę się tego wszystkiego doczekać, nowych przedmiotów, nowych zagadnień, nowych egzaminów i nowych wyzwań. Kocham się uczyć, kocham studia i mogę z całą pewnością powiedzieć- kocham moje życie.
I nie potrzebuję być normalna :)
M.
http://justinmorrisroe.files.wordpress.com

sobota, 14 września 2013

Leniwa posesyjna sobota.

I już po sesji wrześniowej. Miała duże zęby, ale jakoś sobie z nią poradziliśmy. Przynajmniej mam taka nadzieję, bo wyniki tej największej zmory, czyli gramatyki opisowej będą w poniedziałek. Wczoraj zdałam egzamin na psychologii, więc jak pozałatwiam wszystkie sprawy formalne związane z wpisami to będę już na IV roku :) Strasznie się cieszę, bo to już bliżej niż dalej i może wstyd się przyznać, ale już trochę tego końca oczekuję. Studiowanie psychologii sprawia mi już tylko minimalną frajdę i traktuję to już tylko i wyłącznie zadaniowo: zdać egzaminy, napisać magisterkę, obronić się, do widzenia. I nie jest tak dlatego, że mnie ona w żaden sposób nie fascynuję, ponieważ czytam mnóstwo rzeczy dodatkowych, robię szkolenia, chcę iść na III stopień studiów, jednak tryb i sposób w jakim studiuję jest totalnie zniechęcający. Odwrotnie jest natomiast z filologią, na której każdy dzień jest dla mnie niezwykły, cieszę się każdą chwilą, każdym zadaniem, a nawet każdym testem, egzaminem (poza gramatyką opisową oczywiście). Bardzo możliwe po prostu, że mój mózg nie potrafi się po prostu zaangażować aż tak mocno w dwie różne aktywności.
Dzisiaj natomiast jestem już po pracy, po porannej przejażdżce samochodem (nadal się uczę :D) i po treningu. Plan na dzisiaj będzie tylko połowicznie samorozwojowy. Zamierzam obejrzeć 3/4 filmy, do których ostatnio się przymierzałam, ale odrzucałam z powodu braku czasu.
Uwielbiam robić sobie takie całodniowe lub całowieczorne seanse jeden po drugim, w którym mogę się totalnie oddać przyjemności oglądania i nie myśleć o niczym innym. Aspekt samorozwojowy? Filmy dobre, rozwijające, mądre lub po prostu dające mi jakieś informacje lub chociaż inspirację. Oczywiście wszystkie z napisami obcojęzycznymi, poza filmami polskimi, który jest w dzisiejszym zestawie:) Jutro mam zamiar napisać krótki post o tych filmach, co będzie dodatkową motywacją do obejrzenia jak największej ich liczby oraz o nowościach związanych z nowym rokiem akademickim. Dołożyłam sobie dwa nowe wyzwania, którymi bardzo chętnie się z wami podzielę.
Tymczasem- uciekam do oglądania!
M.

wtorek, 3 września 2013

Kampania wrześniowa- przygotowania

Wrześniowe rozrachunki za mną. Największa część wakacyjnych zajęć, przyjemności i obowiązków odhaczona. Co teraz? A teraz moi mili sesja wrześniowaJ Niestety w czerwcu odpuściłam już dwa egzaminy, jeden z psychologii i jeden z filologii, ponieważ już nie miałam czasu ani nawet ochoty na szukanie dodatkowych godzin na naukę na te egzaminy, których i tak nie miałam. Muszę jednak przyznać, że poddanie się w ich kwestii jest moim totalnym samorozwojowym sukcesem, ponieważ były to sytuację, w których sama walka byłaby mniej wartościowa niż faktyczny rezultat. Dlatego myślę, że sytuacje są różne i jak widzicie nawet małą porażkę można zmienić w mały sukces, wszystko zależy od podejścia.
Egzamin na psychologii jest dziecinnie prosty, nauka na niego zajmie mi pewnie nie więcej niż pół dnia, jednak egzamin na filologii to niestety trochę inna para kaloszy. Mówią na nią gramatyka opisowa. Nie jest to rzecz ani niezwykle interesująca, ani łatwa, ale z czasem przekonuje się, że ta wiedza jest bardzo wartościowa, co jest dla mnie sporą motywacją do pracy. Do egzaminu zostało mi 8 dni i myślę, że to spokojnie wystarczy na opanowanie tego materiału. Niestety byłam zmuszona zawiesić praktycznie wszystko inne, szwedzki, francuski, intensywne czytanie książek i spotkania z chłopakiem. Ale to nic, jest jeszcze piękna cała druga połowa września na te jakże cudowne aktywności. Musiałam również podjąć dość trudną dla mnie decyzję dotyczącą zaprzestania wszelkiego rodzaju ogłaszania się w roli tutora. Mimo, że uczenie innych to najważniejsza część mojego życia, pasja i praca to ilość moich uczniów na dzień dzisiejszy jest już zdecydowanie za duża. Teraz to jeszcze jakoś ogarniam, ale od października będę zmuszona okroić ich liczbę o połowę lub zrezygnować ze studiów. Także dodatkowe wrześniowe telefony byłby tutaj tylko dystraktorem i dodatkowym smutkiem z każdym kolejnym odmówieniem przyjęcia ucznia. Wiem jednak, że żeby to, co robię móc robić w pełni na poważnie za jakiś czas muszę mieć przede wszystkim skończone studia. Nie chciałabym tez żeby dopadło mnie zmęczenie czy zniechęcenie, a co gorsze „odwalanie fuszerki”, co z całą pewnością mogłoby przyjść przy takim trybie życia.  Dlatego na razie znikam, zajmuje się teraz tylko moimi „starymi” uczniami i dopóki większość się nie wykruszy nie będę szukać nowych.
Tymczasem przerwa minęła, uciekam do Nasals and other consonants.
J

M.  

sobota, 31 sierpnia 2013

O mojej drodze do szczęścia- prawo jazdy.

Ponownie trochę mnie tu nie było. Proces organizowania czasu i pomysłów na bloga jednak dopiero trwa J Moja nieobecność była głownie spowodowana sporym brakiem czasu i trochę brakiem chęci. Ostatnie tygodnie minęły mi bardzo stresująco, ponieważ ponownie podchodziłam do egzaminu na prawo jazdy oraz odbywałam niełatwe praktyki. Teraz jest koniec sierpnia, mogę chwilkę odetchnąć, żeby od poniedziałku z całym impetem ruszyć do ciężkiej pracy polegającej na przygotowywaniu się do sesji wrześniowej (2 egzaminy), ciągłej nauce szwedzkiego i francuskiego oraz na własnej pracy zawodowej. Dzisiaj chciałabym napisać o najważniejszej sprawie ostatnich tygodni- o prawie jazdy.

No tak, prawo jazdy. Rzecz naprawdę uciążliwa w moim życiu, która przez długi czas dołowała mnie bardziej niż cokolwiek innego. Kurs zaczęłam bardzo dawno, praktycznie po maturze, szedł mi całkiem normalnie, standardowo. Nie miałam poczucia, że umiem jeździć, w sumie nawet specjalnie tego nie analizowałam. Po kilku miesiącach poszłam na egzamin i bach. Doszłam do wniosku, że się do niczego nie nadaję, w ogóle nie znam się na sytuacji na drodze, czuje się jak dziecko we mgle i w ogóle jest to bez sensu. Odłożyłam to na jakieś 1.5 roku. Następnie trafiłam do szkoły jazdy z przypadku, kupując dodatkowe lekcje na grouponie czy innym citeamie. Nadal jeździłam jak histeryczka, na dodatek na pamięć, a jak coś się zmieniło w trakcie to już był koniec. Poszłam na kolejne 2 egzaminy i to była również totalna porażka. Odłożyłam to na kolejny rok. Cały czas to we mnie siedziało, cały czas miałam przez to niską samoocenę, czułam, że coś mnie hamuję, że nie mogę się w pełni rozwijać. Wszyscy ludzie wokół mnie szli na kursy, zdawali i jeździli, a ja jak ostatni nieudacznik życiowy nie mogłam sobie z tym poradzić. Zaczynałam mieć myśli, czy w ogóle powinnam się porywać z różnymi wyzwaniami, czasami naprawdę sporymi, skoro nie potrafię doprowadzić do końca czegoś takiego. Potem jednak poznałam człowieka, który pokazał mi, że to tak nie jest, że są rzeczy, które czasem nie idą nam od początku w równym stopniu jak innym, ale przy większej ilości wysiłku sobie z tym możemy poradzić. To nie znaczy, że jesteśmy gorsi lub głupsi, tylko inni. Człowieka, który zatykał uszy jak mówiłam mu o tym, że nigdy sobie z tym prawkiem nie poradzę, bo jestem ostatnią sierotą i który zmusił mnie do próbowania dalej. Po kolejnych dwóch latach przerwy musiałam sporo zaczynać od nowa, jednak tym razem nie poszłam do szkoły jazdy czy instruktora z przypadku. Otrzymałam numer do instruktora z polecenia, zaczęłam z nim jeździć w maju, z różnego rodzaju mniejszymi przerwami, wykupiłam w sumie jakieś 20 godzin, poszłam na egzamin teoretyczny na „nowych zasadach” zdając go za pierwszym razem, a od wczoraj jestem szczęśliwą posiadaczką prawa jazdy J
Jaki jest z tego morał? Dodatkowe 20 godzin od maja, wcześniejsze spore dodatkowe godziny to dużo. Sumując pewnie było to więcej niż 2-3 kursy. Teraz nie ma to dla mnie znaczenia. Jestem inna, potrzebowałam o wiele więcej godzin niż przeciętny Kowalski, jednak jestem pewna, że on nigdy by w tak szybkim tempie jak ja nie przyswoił sobie słówek z 4 języków naraz.  Teraz nie dość, że mam prawo jazdy to wcale nie boję się go użyć, jestem gotowa nawet od zaraz wybrać się gdziekolwiek, bo wiem, że sobie poradzę, bo to, co mam w głowie jest moje, a nie wykute pod konkretny egzamin. Oczywiście to dopiero początek drogi, dopiero zacznę się uczyć prawdziwej jazdy, ale czuje, że mam dobre podstawy, jestem ogromnie spokojna podczas jazdy i pewna swoich umiejętności. Patrzę na drogę, na znaki, dobrze czuje się na manewrach, nawet jak miałabym je korygować 3 razy. Cieszę się okropnie, 4-tonowy kamień spadł mi z serca i teraz wiem, że można wszystko. Dla jednego nie byłby to żaden wyczyn, jednak dla mnie jest to coś niewyobrażalnie ważnego, nad którym musiałam bardzo długo pracować, również z samą sobą, żeby osiągnąć ten drobny dla innych sukces.

Teraz mogę też obiektywnie ocenić jak to całe egzaminowanie wygląda. Zdawałam w podobno jednym z najtrudniejszych ośrodków egzaminacyjnych w Polsce, w którym zdawalność jest naprawdę niska. Zdałam za 6 razem i wcale się tego nie wstydzę. Miałam 6 różnych egzaminatorów i mogę z całym sercem i szczerością powiedzieć, że każdy z nich był dla mnie niewyobrażalnie miły, a nawet pomocny. Nikt nie łapał mnie za drobne błędy, a nawet przymykał oko na te większe. Jednak za każdym z tych 5 razy to ja zrobiłam coś, co nie mogło w żaden sposób być potraktowane pozytywnie. Za jednym razem zjechałam z impetem na lewy pas, w ogóle nie patrząc co się za mną dzieję, za drugim nie umiałam zaparkować, a za trzecim nie zatrzymałam się przed znakiem STOP. Błędy kardynalne, których nie można było potraktować polubownie. Nikt mi nie powie, że to było moje szczęście, bo szczęście może być 1-2, ale nie 6. Słyszę bardzo dużą ilość opinii, jacy to źli ludzie, jak są złośliwi i jak bardzo chcą żebyś oblał. Ja się z tym nie zgadzam. Może to zależy od człowieka. Jeśli ktoś przychodzi z miną jakby egzaminator mu zabił kota i ma ogólnie postawę roszczeniową to nie dziwię się, że ktoś odpowiada mu tym samym. Uważam, że takiego rodzaju opinie nakręcają innych i powodują kolejną spiralę nieszczęść.

Ostatnią sprawą, o której chciałabym krótko napisać w kontekście prawa jazdy są nowe zasady. Błagam! Nie bójcie się tego! To nie jest nic ponad wasze możliwości i nie dajcie się kolejny raz zapętlić opiniami znajomych, jaka to straszna rzecz te nowe zasady. Ja przed egzaminem wiedziałam naprawdę bardzo mało, ale usiadłam 2 dni wcześniej z kodeksem, z książką, zrobiłam parę takich przykładowych arkuszy i zdałam od razu. Nauczyłam się zasad, które mogą być potem zastosowane w jakiejkolwiek sytuacji na drodze. Nie dajcie sobie wmówić, że to jest kolejny absurd i w ogóle, jaki ten świat jest zły. Dobrze, może i absurdów w naszym kraju jest sporo, ale skupianie się tylko na szukaniu winnego, a nie dostrzeganie swoich własnych błędów i niedociągnięć nie jest dobrym rozwiązaniem. To nas cofa i ogranicza. Świat nie jest idealny, ale jakoś musimy się do niego dostosować i nie musi to wcale oznaczać przyjęcia postawy uległej, niezdolnej do posiadania własnego zdania.
Dziękuję za uwagę J

M. 
http://www.insurancequotesfast.com

czwartek, 8 sierpnia 2013

Seriale #1 Top of the Lake

Dzisiaj przedstawiam drugi post z serii o wielce oryginalnym tytule Seriale. Na razie jeszcze oswajam się z blogiem i będę się starać pisać jak najczęściej metodą prób i błędów na temat przeróżnych zagadnień z mojego życia. Jednak seria postów serialowych jest dla mnie tematem przemyślanym, ponieważ wiem, że nadal są one bagatelizowane, sprowadzane tylko do działu Przyjemności. Natomiast z całą świadomością mogę powiedzieć, że mają one cenną wartość. Oczywiście nigdy nie będą one równe takiemu artefaktowi jak książka, chodzi mi jednak o pewnego rodzaju alternatywę. Alternatywę dla aktywnego relaksu, w którym możemy zarówno się odblokować, rozluźnić, odpocząć jak i przeżyć oraz poznać coś wartościowego, intrygującego, co da nam wiedzę lub inspiracje. O zaletach językowych nie wspominając (o nich pisałam w tym poście).
W tym cyklu będę wam przybliżać różne wartościowe tytuły seriali. Żeby nie nudzić towarzystwa, nie mam zamiaru prezentować tytułów pokroju Gry o tron lub Jak poznałem waszą matkę, ponieważ jak mniemam są one Wam doskonale znane. Postaram się opisywać rzeczy dostępne, raczej nowe i osobiście ważne dla mnie. Będę je przedstawiać (recenzować to zbyt duże słowo) według pewnego porządku, myślę jednak, że wszelkie dane i informacje są tu zbędne (odsyłam pod opisem do bazy filmweb), a skupię się bardziej na moim subiektywnym zdaniu i wartości edukacyjnej czy emocjonalnej dla mnie samej.

Top of the Lake
www.filmweb.pl

W zasadzie nie jest to serial z prawdziwego zdarzenia, tylko siedmioodcinkowy mini serial. I jest to niewątpliwie jedna z jego miliona zalet. Te 7 odcinków stanowi piękną, melodyjną i nigdy nienużącą całość. Rzecz i historia na pozór banalna jest podana w sposób szczególnie wykwintny, niezwykle przyjemny dla wszystkich naszych zmysłów. Strona estetyczna jest bardzo mocnym punktem tej serii.  Kiedyś nie pomyślałabym, że cała otoczka serialu, taka jak krajobraz, muzyka, zdjęcia, odpowiednie cięcia mają aż tak duży wpływ na mój własny odbiór dzieła, ale teraz uważam, że są one jednymi z najważniejszych części składowych filmu lub serialu. Akcje i fabuły powielane w serialach już rzadko kiedy są nowatorskie, szczególnie, jeśli chodzi o thrillery i seriale kryminalne. Jednak sposób jego przedstawienia może być. I tak właśnie jest w przypadku Top of the Lake. Fabuła serialu i główny wątek nie są zaskakujące, rozwiązanie sprawy też nie jest wysoce oryginalne, jednak wartość tych 7 odcinków leży troszkę głębiej. Wszystko do siebie doskonale pasuje, mimo iż czasem ma się wrażenie psychodelizmu tego całego świata. Klimat tego serialu, na którą składają się wszystkie rzeczy oznaczone przeze mnie, jako otoczka jest niesłychany. Sporym błędem byłoby oglądanie go z paczką znajomych przy piwie i popcornie- nie ten typ, za dużo straconej magii.

Językowo oczywiście nie możemy postawić go na równi z brytyjskimi serialami BBC, które są dla osób uczących się brytyjskiej odmiany angielskiego, (czyli podobno wszystkich nas) najbardziej wartościowe. Jest to serial Australijsko-Amerykański, jednak jego akcja ma miejsce w jednym a najbardziej malowniczych zakątków naszego świata- Nowej Zelandii. Wracając do walorów językowych- jest to dobry serial dla osoby średniozaawansowanej, ponieważ nie jest aż tak przepełniony wieloma ważnymi dla fabuły dialogami. Dialogi są tutaj raczej oszczędne, co pomaga osobie, która jest mniej więcej na półmetku swojej drogi wdrożyć się w akcję i czerpać przyjemność z oglądania. Co więcej nie jest to moje subiektywne zdanie, ponieważ przetestowałam ten serial na moich dwóch studentach, z czego jeden był zachwycony, a  drugi, który wcześniej nigdy nie oglądał seriali twierdząc, że to strata czasu, teraz jest absolutnym pasjonatem , który co drugą lekcje prosi o podsunięcie nowego tytułu. Cudowne uczucie inspirować innych:) 

Ah, no tak, nic nie wspomniałam o fabule. To było oczywiście celowe J Chciałam wcześniej niż później Was zaintrygować, żebyście już nie mieli jakiegokolwiek odwrotu od decyzji obejrzenia Top of the Lake.  Jednak post o serialu bez jego opisu mógłby być faktycznie idiotyczny.  Aby być krótkim i precyzyjnym, powiem zaledwie kilka słów o fabule, a następny krok podejmiecie już Wy,  oczywiście go oglądając. Na pozór można by założyć, że jest to film kryminalny, jednak potem okazuje się, że z kryminału nie ma on nic. W pierwszym odcinku dowiadujemy się, że z małego nowozelandzkiego miasteczka zaginęła 12-letnia dziewczynka, która na domiar złego jest w ciąży. Miasteczko natomiast jak to najczęściej bywa z miasteczkami ma swoje własne sekrety, tajemnice, które sięgają czasem głębiej niż sama dusza ludzka. 

Nie mam zamiaru bawić się w gwiazdki, rankingi, listy top 100 i top miliard. Jestem osobą, która w każdym rodzaju kultury potrzebuje trochę edukacji i mnóstwo emocji. Jak wiemy emocje są subiektywne, zależą od nas, od naszego doświadczenia i wrażliwości. Uważam  zatem, że Top of the Lake jest czymś fenomenalnym i pięknym. Polecam go każdemu, jednak nie daje gwarancji na 24 miesiące, że będziecie mieć takie same odczucia w stosunku do niego jak ja. Nie jestem kulturoznawcą, jestem tylko Meraveal, która dzisiaj zaprezentowała Wam swoją dawkę wrażliwości.
Jeżeli obejrzeliście, macie zamiar, jesteście w trakcie- koniecznie napiszcie. Chciałabym strasznie się dowiedzieć jakie macie w stosunku do niego odczucia. Nawet jeśli zupełnie odwrotne- każda wymiana  poglądów będzie dla mnie bardzo cenna.
Miłego popołudnia
M.
zientek.blog.pl

collider.com
 
zientek.blog.pl

środa, 7 sierpnia 2013

Dzisiaj nie lubimy samorozwoju- lubimy za to nasze życie.

Mówiłam już, że nie lubię samorozwoju? - Ale jak to? Przecież kilka postów temu pisałaś, jakie to cudowne i w ogóle i języki i szaszłyki. -No to zmieniam zdanie - Ale dlaczego? Przecież to piękna idea. - Piękna, ale sami ją sobie niszczymy, podobnie jak komunizm.

Tym dziwacznym wstępem chciałabym zasygnalizować jedną rzecz, dla mnie bardzo ważna. Po pierwsze mam ogrom wątpliwości dotyczących lifecoachingu i innych paracoachingów. Im bardziej się kształcę w tym kierunku tym wątpliwości narastają. Coraz częściej spotykam na swojej drodze książki, artykuły, które są totalną pustą intelektualną, które są jednym wielkim banałem lub bzdurą. Już nie wiem co jest lepsze, banał czy bzdura, skłaniałabym się raczej przy tym drugim, bo wywołuje przynajmniej jakieś reakcje. Zawsze byłam sceptykiem, bardziej wierzyłam w cyferki i statystykę niż coraz to nowe pomysły. Ale ja naprawdę się staram, znaleźć w tym coś cennego i wartościowego, nowego i pomocnego. Ale guzik- nie znajduje, albo znajduję coraz rzadziej.
Nie mam zamiaru rozpisywać się teraz na temat technik, metod czy czegokolwiek. Pewnie niedługo to uwzględnię. Chodzi mi o jedną podstawową rzecz, która mnie boli. Klasyczna teoria coachingu zakłada, że próbujemy wydobyć z człowieka jego największe pokłady, zasoby. Pomóc mu rozpoznawać WŁASNE emocje i podążać za nimi. Jednak ostatnio spotykam, zarówno na blogach jak i w artykułach podejście oparte na próbie rekonstrukcji osobowości, czyli robienia rzeczy, które nie są w naturze konkretnego człowieka. Ciągłe słyszymy o zmianie i sukcesie, a mniej o swoich naturalnych, wrodzonych możliwościach. Dla mnie coaching to świadomość własnych zalet, potrzeb i wykorzystywanie ich w codziennym życiu, a nie przekraczanie swoich możliwości. Są to absolutne przeciwieństwa, przez większość nie dostrzegane. Sukces jest również pojęciem bardzo subiektywnym i dla każdego powinien być rozpatrywany inaczej. Teraz istnieje nagonka na sukces, która powoduje frustrację, bo "mnie się nie powiodło, mimo, że stosowałem się do wszystkich 10 kroków z książki". Oczywiście, że się nie powiodło, wszystko zaczyna się od głowy, ale nie kończy się na głowie. Tego te piękne książki również nie uwzględniają. Kończy się na szczęściu, przypadku, zdarzeniach losowych,a tylko czasem na ciężkiej pracy. To wysoce radosne i pozytywne spojrzenie na świat też nie zawsze jest równoznaczne z jakimkolwiek sukcesem. Jeżeli jest sztuczne, nabyte, nie współgra z Waszą osobowością to zrobi więcej szkody niż pożytku. Zresztą nie jest tak, że pesymiści i smutasy mają gorzej. To wszystko zależy od tego w jaki sposób ten smutek wykorzystają.
Myślę, że te kilka dogmatów jest tylko wstępem do jakiejś poważniejszej rozmowy i refleksji nad życiem ludzkim. Naszło mnie to dzisiaj, bo coraz częściej zastanawiam się czy nie rzucić tego wszystkiego w diabły i zająć się czymś bardziej pożytecznym i skuteczniejszym niż te dyrdymały. Bardzo żałuję również decyzji o studiowaniu psychologii, jestem na czwartym roku i czuję, że nic mi to studiowanie nie dało. Wszystko co wiem było zdeterminowane tylko przez moją własną ciekawość poznawczą, a nie studiami, nie spotkałam również na nich ani jednej inspirującej osoby. Żałuję, ale nie rozpaczam. Skończę ją i spróbuje zmieniać świat po swojemu :) Zachęcam do refleksji i tylko do tego. Do posłuchania siebie, a nie setnego artykułu o zmianach. Skupcie się na tym kim jesteście w tej chwili i czy w ogóle te wszystkie zmiany są wam do czegokolwiek potrzebne. Pokochajcie swoje życie takim jakie jest :)
M. 

wtorek, 6 sierpnia 2013

"Zanurz się!"- dzień I i II

Pierwsze dwa zanurzeniowe dni przyniosły nam nie tylko zanurzenie w języku, ale i w upale. Jest to pewnego rodzaju utrudnienie, ale czym byłoby nasze wyzwanie bez tego typu przeszkód? Jest trudniej, co wcale nie znaczy trudno. Dziś zaszyłam się w najchłodniejszej części domu z notatkami, kartkami i moim repetytorium i spędziłam błogie godziny na szwedzkich słówkach i gramatyce- było PRZE-CU-DO-WNIE. Tego mi brakowało, takiego całkowitego oddania się jednej czynności, zalążkowi flow :) Jak to zatem wyglądało w praktyce?

                 Poniedziałek, dzień pierwszy, 5.08.2013

Nauka aktywna:
W zasadzie skupiała się głównie na powtórkach wszystkich słówek, których nauczyłam się przez cały czas nauki. Wypisywałam wszystkie problematyczne słówka, robiłam sobie tony sprawdzianów, czasem do skutku. Zrobiłam też dwie mapki pamięci- ze słownictwem związanym z domem oraz z zawodami. Wiedziałam, że bez sensu ruszać z czymś nowym, skoro nie mam poczucia idealnie opanowanego wcześniejszego materiału. Następnie przerobiłam dodatkowo fiszki z http://www.fiszki.pl. Od razu chciałabym napisać, że nie polecam tego zestawu. Połowa wyrażeń jest totalnie zbędna i przy podstawach języka lepiej robić własne fiszki, a dopiero dokupywać zestawy z bardziej zaawansowanym słownictwem. Niestety na chwilę obecną nie ma takiego zestawu ze szwedzkiego, a szkoda, bo zestaw na  poziomie 2-3 niedługo mógłby mi się bardzo przydać. Z fiszek przerobiłam karteczki również związane z domem, jednak praktycznie wszystkie wyrażenia znałam, więc potraktowałam je tylko powtórkowo.
Nauka bierna:
Tu było bardzo ciekawie. Przede wszystkim skupiłam większość mojej mocy na poszukiwania. Długo szperałam w internecie szukając filmów, muzyki, napisów i artykułów. Skończyło się na przesłuchaniu całego albumy zespołu Hedningarna. I wtedy jednoznacznie utwierdziłam się w przekonaniu, że decyzja o wyzwaniu była świetna. Nigdy wcześniej nie sięgnęłabym po tego typu eksperymenty, ponieważ w przypadku muzyki jestem dość stała i nie jestem typem poszukiwacza nowych brzmień, woląc stać przy swoich starych. Jednak Hedningarna jest zespołem z gatunku alternatywnego folk, co jest doskonałym połączeniem dla moich uszu. Dzisiaj zamierzam przesłuchać ich jeszcze raz, a jutro wyruszam na kolejne muzyczne łowy.
W kwestii pozostałej działalności kulturalnej to było raczej mizernie, ponieważ mój mały brat zarządził wieczorne, "wspólne z siostrą" oglądanie jednej z nowych pozycji animowanych. No i nie mogłam go przecież zawieść, kogo jak kogo:) Przeczytałam za to parę artykułów ogólnie o Szwecji, o administracji i geografii. Myślę, że dobrze jak na początek.
Jednak najważniejsze było to, że zmotywowałam się do dalszej działalności i podbojów szwedzkich. W życiu nie odpuściłabym teraz nauki tego pięknego języka, w dniu dzisiejszym wpadłam po uszy.

                          Wtorek, dzień drugi, 06.08.2013
Nauka aktywna:
Ten dzień był zdecydowanie jednym z najbardziej udanych szwedzkich dni w  historii mojej nauki. Mimo upałów i dzięki brakom jakichkolwiek obowiązków poświęciłam się dzisiaj całkowicie jemu. Zaczęłam standardowo od powtórki z wczoraj, zrobiłam kilka sprawdzianów i stworzyłam kilka kolorowych fiszek. Następnie zabrałam się za moje repetytorium z wydawnictwa Edgard "Szwedzki nie gryzie" za rozdział 6 Jedzenie. Zrobiłam notatki, wypisałam słownictwo, pokolorowałam je i zaczęłam naukę. Potem przeszłam do gramatyki (czasownik frazowy tycka om i liczba mnoga rzeczownika), a następnie do ćwiczeń. Po wykonaniu wszystkich ćwiczeń z rozdziału zerknęłam do rewelacyjnej książki do gramatyki "Troll", żeby poznać jeszcze dogłębniej wszelkie zagadnienia związane z liczbą mnogą. Dzisiaj teoria- jutro praktyka. Oczywiście bez żadnych planów :) Jeśli chodzi o te dwie wymienione przeze mnie pozycje książkowe to mam świadomość, że Edgard nie jest pozycją idealną, ale ja te repetytoria lubię, odpowiadają mi one i są dla mnie przejrzyste. Troll natomiast jest świetny, wyczerpujący i doskonały. Teoria jest przedstawiona w sposób zarówno klarowny jak i profesjonalny, a ćwiczenia dla osoby początkującej nawet podczas sortowania pierwszych rozdziałów już mogą być wyzwaniem.
Plusem tego dnia są słówka, a minusem znowu permanentny brak słuchania. Jest to jeden z moich największych problemów-po prostu nie lubię słuchać, męczy mnie to. Ale jutro musi się to zmienić.
Nauka bierna:
Jeszcze w trakcie, aktualnie jest godzina 18:30, więc szwedzki wieczór się dopiero zacznie. W planach mam obejrzeć film z napisami, zobaczymy czy coś ciekawego z tego wyjdzie. Skandynawskie kino znam i uwielbiam, ale zawsze było ono przeze mnie oglądane tylko z napisami angielskimi. Kolejny punkt do zmiany. Pierwszą próbę i to udaną miałam rano, kiedy włączyłam na dzień dobry trzeci sezon True Blood ze szwedzkimi napisami. Jest to serial, który dobrze znam, więc nie muszę ulegać frustracji związanej z totalnym nierozumieniem i brakiem rozeznania w fabule. Jednakże zaskakująco dużo rozumiałam z napisów, co dodatkowo mnie bardzo zmotywowało do tego typu aktywności. Jutro z samego rana zaktualizuje post, pod względem szwedzkiego wieczoru, ale już mogę powiedzieć, że jestem z drugiego dnia wyzwania bardzo zadowolona. Mam nadzieję, że trzeci będzie jeszcze lepszy.

Edit: Wczorajszy wieczór skończył się lepiej niż myślałam, mój bilans to dodatkowe 2 odcinki True Blood oraz 1/3 filmu Isprinsessan, czyli Księżniczka z lodu, na podstawie głośnej powieści Camilli Läckberg



Teraz z kolei uciekam do lasu pobiegać, jednak po treningu- wracamy do zanurzania. Już nie mogę się doczekać:) No i Hedningarna na miłe zakończenie. 

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Naładowanie bateriami plus wyzwanie "zanurz się"!

Cześć Kochani :)
Poniedziałek rano jest to zdecydowanie moja najlepsza pora w ciągu tygodnia, zarówno wakacyjnego jak i akademickiego. Jest czymś na zasadzie "nowej szansy", ponieważ wszystkie małe rzeczy można rozpocząć na nowo, podjąć nowe wyzwania, żyć ciut lepiej niż się żyło w zeszłym tygodniu. Tak traktuje poniedziałek i szczerze mówiąc ten światopogląd pomaga mi strasznie w codziennym, zabieganym życiu. Wziąć wszystkie zobowiązania, kolokwia, sprawdziany, prace, tony zajęć i pracy po prostu od drugiej strony, potraktować je jako kolejny krok, który bez problemu pokonamy. Idealistyczne? Myślę, że życiowe :) Drugą ważną rolą bezproblemowych poniedziałków u mnie jest pobudka. W weekendy wstaje tak samo jak w dni powszednie- około 6 rano. Spowodowane jest to głównie tym, że mam wtedy albo studia na 8 rano, albo prace na 9 i tak to się kręci. Więc nie ma żadnego syndromu przestawienia się. Teraz sobie trochę odbijam i wstaje o 7:30, ale myślę,że nadal jest to dobry wynik jak na wakacje. O zaletach wczesnego wstawania rozpisują się tłumy blogerów, więc nie będę dublować postów, ale nie dziwmy się im- jest to wspaniały prezent dla nas samych. Co prawda jak czytam na temat sprawiania sobie przyjemności rano, robienia cudownych śniadań, czytania gazet lub rozdziału książki to kręcę nosem- nierzadko jestem już o 6 w samochodzie, więc musiałabym wstać o jakiejś 4:30, żeby sobie coś takiego zafundować. Od razu patrzę też na przykład mojej Mamy, która z kolei teraz wstaje o 4:30, więc musiałaby pewnie wstać po 3, żeby sobie coś poczytać i pouśmiechać się do śpiących domowników :) Więc to wszystko zależy od kontekstu, od naszego trybu. Jeśli ktoś idzie do pracy na 9 i nie mieszka w promieniu 50 km od swojego miejsca pracy to faktycznie ma spore pole do popisu. Jednakże w niektórych przypadkach jest to po prostu niewykonalne. Dlatego system wstawania i organizacji czasu każdy musi dopasować indywidualnie do siebie, taki system "szyty na miarę". 

Nie to jednak jest przedmiotem dzisiejszego posta. Tematem przewodnim jest tutaj ogromna energia, którą zasłużenie otrzymałam po weekendzie regeneracyjnym. Tak jak pisałam wcześniej, zajmowałam się słodkimi przyjemnościami wynikającymi z leniuchowania i cieszenia się wszystkim wokół. Przeczytałam w miarę interesującą książkę, dziesiątki artykułów z gazet, magazynów z całego tygodnia bujając się na hamaku, spędziłam sporo czasu na ciekawych rozmowach z G. oraz moją rodziną, odnalazłam po 5 dniach moją kotkę-uciekinierkę, obejrzałam 2 odcinki nowego serialu (będzie w jednym z następnych postów) i mojego ukochanego Obcego oraz pojechałam na jezioro. Z jednej strony robiłam nic, z drugiej wiele wartościowych dla mnie rzeczy, które w jakiś sposób mnie oczyściły :) O downspeedingu i ogólnej filozofii slow life, również będę pisać, ponieważ widzę, że jest to coraz częstszy problem naszych czasów. Jeden problem goni następny. Jaka ogólna sceptyczna wielu lifecoachingowych koncepcji, teorii i metod pracy uważam, że jest to zagadnienie, które naprawdę należy przemyśleć. Na pewno w tym tygodniu jeszcze o tym napiszę. 

Teraz jednak o czymś co już nie ma zbytniego związku z downspeedingiem lub dla niektórych- słodkim lenistwem. Mowa jest o wyzwaniu, które podejmuje w tym tygodniu i zachęcam do podobnego postanowienia. Dotyczy ono oczywiście- JĘZYKÓW OBCYCH. W jakiej postaci? 
Najsmaczniejszej. Bierzemy do ręki język, który ciągle nam chodzi po głowie, do którego czasem zaglądamy, czasem ćwiczymy, ale nadal nie jest to nas regularna nauka. Coś nas blokuje, coś w nas głęboki siedzi, że nie możemy się przemóc do naprawdę ostrej pracy. Jednak od tego tygodnia, od dzisiaj coś się zmieni. Nagle zaczynamy otaczać się tym językiem z każdej strony, szukamy materiałów, radia, telewizji, czegokolwiek. Przerabiamy na nowo dawno zapomniane repetytorium i książkę od gramatyki. W tym tygodniu język nie jest rzeczą dodatkową do naszego codziennego życia, ale codzienne życie do języka. Rzucamy w kąt w tym jednym tygodniu inne języki, poczekają i na swoją kolej. Skupmy wszystkie swoje siły na tym, który jest w tym tygodniu przewodni. Wyobraźmy sobie, że dzisiaj zapisaliśmy się na ultraszybki kurs tego języka i musimy zrobić wszystko, żeby nie zmarnować naszego uczestnictwa w nim. Założymy sobie zeszyt, w którym zapisujemy wszystko czego się uczymy, o czym się uczymy, z czego korzystamy. Plus zakładamy segregator lub tworzymy dokument tekstowy, w którym będą zgromadzone wszystkie nasze notatki z całego tygodnia. Kurs jest intensywny, więc musimy poświęcić na niego intensywną część naszego czasu. W tym tygodniu nie słuchamy naszej ulubionej francuskiej muzyki, ale tylko piosenek angielskich, niemieckich lub fińskich- w zależności od języka, którego będziemy się uczyć. Ten tydzień będzie wyjątkowy, zarówno dla Ciebie jak i dla mnie. Otoczmy się notatkami, fiszkami, kolorowymi karteczkami, czymkolwiek co ma związek z językiem. A jak mamy już dość języka po kilku godzinach nauki to bierzemy się za kulturę i kraj, którego język zgłębiamy. Włączmy sobie film lub przeczytajmy artykuł o niecodziennych zwyczajach Brytyjczyków, Niemców lub Finów. A jak mamy smykałkę i chęć do gotowania (to już nie ja) to przyrządźmy jakieś ich proste, narodowe danie:)
To jest moja propozycja, trochę chaotyczna, ale tak to właśnie ma wyglądać. Nie robimy żadnych planów! Chłoniemy, cieszymy się językiem, bawimy się nim, bawimy się kulturą. Moim językiem będzie oczywiście szwedzki. Mam zamiar otaczać się tylko nim, właśnie kolekcjonuje filmy, które obejrzę w tym tygodniu i szukam napisów do odcinków seriali, które mnie teraz czekają. Nie boje się tego, że większości nie zrozumiem, nie o to w tym chodzi. To tylko tydzień i aż tydzień. Podjęłam decyzję o tym teraz, ponieważ ten tydzień jest dla mnie wyjątkowo luźny i mało absorbujący ze względu na małą ilość pracy. Odkładam w tym tygodniu również naukę niemieckiego, francuskiego, a angielski ograniczam do minimum. Jeden tydzień nie zrobi im krzywdy, a przyznacie, że niemożliwością i ogólnym bezsensem jest zanurzanie się w 3 językach naraz. Co to wtedy za zanurzanie? 
Ogólnym celem zanurzenia jest motywacja i ukształtowanie naszej ogólnej postawy względem języka. Wyzwanie moim zdaniem będzie świetnie nadawało się dla osób, które już trochę znają język, jednak nie widzę przeciwwskazań do stosowania go również na języku od podstaw. Ważne są chęci i oczywiście czas jakim dysponujemy. Dla mnie ten tydzień będzie idealny, jeśli dla Ciebie również- przyłącz się. Oczywiście będę na bieżąco każdy dzień opisywać w formie minipostów, aby zarówno siebie jak i Was zmotywować. Taki jest właśnie plan:) Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie jest to wyzwanie wysoce oryginalne i spotkać je można było na wielu innych blogach, ale co z tego. Teraz jest moje i teraz to ja będę z niego czerpała najwięcej. Dajcie mi proszę znać co myślicie o moim wyzwaniu i czy jesteśmy gotowi je podjąć. Koniecznie!
Pozdrawiam i życzę powodzenia w każdym kiedykolwiek podjętym wyzwaniu. 
M. 

sobota, 3 sierpnia 2013

Regeneracyjny weekend:) No regrets

Cieszę się dzisiaj jak dziecko. Pierwszy raz od długiego czasu mam wolne od pracy w weekend. Te braki wolnego są spowodowane tym, że pracuje zdalnie i w każdym miejscu na świecie podłączonym do internetu mogę pracować. Ma to swoje oczywiste zalety, ale jedną drobną wadę- nigdy w pełni nie odpoczywam. Najczęściej w weekendy i tak moja praca ograniczała się do 2-3 godzin przed komputerem, ale cały czas była gdzieś ta świadomość, że mam jeszcze dzisiaj prace i mój umysł nie może się w pełni odkleić od obowiązków. W ten weekend jest inaczej. Postanowiłam go wykorzystać na totalne odrestaurowanie, dlatego nie sięgam do niczego co ma formalny związek z samorozwojem poza książkami i magazynami. Jestem tą myślą zaskakująco podekscytowana. Żadnych planów, żadnych terminów, żadnych wyrzutów sumienia. Zachęcam wszystkich fanów samorozwojowych na tego typu przedsięwzięcia. Nie sztuka zrobić sobie dzień lub dwa przerwy, sztuką jest nie mieć potem wyrzutów sumienia i nie obliczać sobie w głowie ile to godzin "zmarnowałam" na wylegiwanie się na słońcu, w łóżku, gdziekolwiek i jak pożytecznie mogłam ten czas wykorzystać. 
A wy jak spędzacie ten typowo letni weekend? I jak sobie radzicie z wyżej wymienionym "problemem"? 
M.
Źródło: http://www.metanotherfrog.com

czwartek, 1 sierpnia 2013

Jak rozpoczęłam naukę nowego języka

Parę miesięcy temu podjęłam decyzję w sprawie rozpoczęcia nauki języka szwedzkiego, który ostatnio króluje w blogosferze. Oczywiście nie dlatego go wybrałam! Nie, nie, nie. Szwedzkim i Szwecją interesowałam się zawsze, odpowiada mi zarówno pod względem kultury jak i klimatu, jednak nie chcę się teraz nad tym rozwodzić, może kiedyś do tego wrócę.  Kwestią ważniejszą było moje wcześniejsze podejście. Uznałam, że nigdy się go nie nauczę, bo jest to język „absolutnie nie do nauczenia”, zresztą bardziej wartościowe i przyszłościowe byłoby podwyższanie mojego poziomu we francuskim i niemieckim. Złe podejście, bardzo złe. Coś się musiało zmienić i coś się zmieniło pewnego pięknego dnia, może pod wpływem własnych przemyśleń, obserwacji, a może również pod inspiracji z innych blogów.  Spojrzałam również na swój zapał w kwestii nauki francuskiego i niemieckiego, na tą stabilizację spowodowaną kuciem ich przez cały rok akademicki i pomyślałam, że potrzebuję odpoczynku. Aktywnego odpoczynku, czyli rozpoczęcia nauki na świeżo, od podstaw, czegoś czego bardzo pragnę się uczyć, ale nigdy wcześniej nic z tym nie zrobiłam. I pierwszą moją myślą był właśnie szwedzki. Obecnie nie zakładam w jego kontekście nic, nie planuje zdobywania certyfikatów, przeskakiwania poziomów, nie układam sobie również żadnych wykresów z postępami. Po prostu otwieram repetytorium, podręcznik do gramy i czerpie z tego niesamowitą przyjemność. Przede wszystkim nie słucham już innych gadających głów, które twierdzą, że trzeba naukę języka doprowadzać do końca. Większość z nich nie jest w stanie pochwalić się znajomością jakiegokolwiek języka, co dopiero absurdalnym wyrażeniem „język do końca”, wiemy przecież, że coś takiego nie istnieje.

 Nauka języka nie zawsze musi się kończyć jego znajomością. Nauka otwiera nam świat, pokazuje nam inne rozwiązania, nie mówiąc już o tym jak doskonały jest to trening dla naszego mózgu. I tym jest dla mnie właśnie ta nauka- przyjemnością, świeżością dającą ogromną energię do działania. Oczywiście, że jakbym te wszystkie godziny przeznaczone na szwedzkim spędziła na francuskim to byłoby świetnie, mogłabym doczłapać się może do tego wymarzonego poziomu B2. Jednak to tylko teoria. W praktyce w życiu nie poświęciłabym 5 h dziennie na francuski, bo męczę się już w obecnym układzie po 40 minutach. Szwedzki natomiast nakręca mnie też na inne rzeczy, wyzwania, również na inne języki. Więc na dzień dzisiejszy uważam to za świetną decyzję i zachęcam wszystkich niedowiarków i osób, którym szkoda rozpoczynać naukę nowego języka, żeby przestali się zamartwiać tylko ponieśli się jeszcze dostępnym wakacyjnym możliwościom.
Co natomiast będzie z moim językiem-tego nie wie nikt. I nawet nie chce, żeby wiedział J. Może od października uda mi się wygospodarować 2-3 h tygodniowo na powtórki i dodawanie stopniowo nowych zagadnień, może zaopatrzę się w podręcznik na wyższym poziomie, a może w ogóle wrzucę go do zamrażarki do następnych wakacji. Jedno jest pewne- żadnej z tych decyzji nie mam tym razem zamiaru żałować.
O materiałach do szwedzkiego i moim sposobie nauki, szczególnie o metodzie słówkowej opowiem na pewno w jednym z następnych postów. Na dzisiaj życzę wszystkim owocnej nauki, odpoczynku, a najlepiej tego i tego :).

M. 

środa, 31 lipca 2013

Sens oglądania seriali? Część I-język

Seriale kiedyś kojarzyły mi się tylko i wyłącznie z czymś, czego należy się wstydzić. Tak zawsze mówiła mi moja kochana Mama, która uważała, że oglądanie ich to tylko i wyłącznie marnotrawstwo jakże cennego. Patrząc na to już z innej perspektywy zgadzam się z nią tylko po części.  Na początku XXI wieku nie natknęłam się na jakikolwiek wartościowy serial. Z jakich powodów?

  •  nie miałam do większości z nich jakiegokolwiek dostępu
  • te, do których miałam nie wnosiły absolutnie nic wartościowego do mojego życia
  •  były nudne i przewidywalne
  •  nie rozumiałam ich
Teraz mogę śmiało i z pełną świadomością powiedzieć, że jestem absolutną ich wielbicielką. Nie wyobrażam sobie mojego codziennego dnia, również akademickiego skończyć w inny sposób niż jednym czterdziestominutowym odcinkiem któregoś z nich. Z wypiekami na twarzy oczekuje nowych odcinków, czekam na nowe sezony i przeszukuje filmweb i wikipedie w celu znalezienia kolejnej perełki. Dlaczego pełnią one tak dużą role w moim życiu? Dlaczego oglądając je każdego dnia nie mam poczucia straty czasu? Powodów jest sporo, spróbuje je w pewien subiektywny dla mnie sposób je omówić.

W tym poście chciałabym się skupić na kwestii dla mnie i dla wielu serialowych zapaleńców najważniejszej- na języku. Moja przygoda ze świadomym i kompleksowym oglądaniem seriali zaczęła się od serialu HBO Rzym. Na tamtą chwilę było to coś fenomenalnego, coś zupełnie świeżego i nowego, co otworzyło mi dosłownie oczy na świat i zupełne inne spojrzenie na historię. Było to w roku 2005, jeszcze przed moim pójściem do liceum i w zupełnie innej czasoprzestrzeni. Zaczęłam go oglądać wraz z polskim lektorem, po jakimś czasie przerzuciłam się na polskie napisy, aż w końcu podczas drugiego sezonu delikatnie zaczęłam wybierać opcję napisów angielskich. Na początku przychodziło to z ogromnym trudem, przeskok z języka polskiego na angielski nie był czymś, co przyszło mi płynnie, bezproblemowo. Ale właśnie motywacja do tego, żeby się polepszać, żeby poszerzać słownictwo spowodowała, że odkrywałam się na coraz to inne tytuły.  Po Rzymie przyszedł czas na Zagubionych, Doktora House’a, Chirurgów, Dynastię Tudorów i Nie z tego świata. Z tego, bardzo popularnego zestawu została mi nadal ogromna miłość do braci Winchester, a do reszty raczej bym nie wróciła.

Jednak z całą świadomością mogę powiedzieć, że to seriale napędziły mój rozwój w kontekście nauki języka angielskiego. Teraz uwielbiam się go uczyć, zasiadać do podręczników i do gramatyki, uczyć się w sposób świadomy. Jednak będąc leniwą nastolatką, jedyną akceptowalną przeze mnie formą nauki była nauka bez nauki. Seriale były właśnie taką receptą na moje lenistwo i bunt. Moim zdaniem bardzo skuteczną. Do dzisiaj traktuje je również przez ten pryzmat, szukając coraz częściej napisów francuskich lub szwedzkich. Dobrą metodą wprowadzania rzadszych i mniej zrozumiałych dla nas jeszcze języków jest oglądanie naszych ukochanych, ulubionych seriali, takich, których fabułę znamy bardzo dobrze, właśnie w obcym języku. Dzięki temu nie frustrujemy się za każdym razem jak nie zrozumiemy sensu fabuły, a z drugiej strony nadal mamy przyjemność obcowania z naszym ulubionym tytułem. Najlepiej, żeby to wszystko przychodziło stopniowo, metodą małych kroczków, nawet 20 minut dziennie.

 Rzekomo największym błogosławieństwem świata serialowego są sitcomy, czyli seriale komediowe, podawane w stosunkowo małych porcjach czasowych (20-30 minut), skupiające się na różnego rodzaju gagach i humorze sytuacyjnym. Ja osobiście ich nie znoszę, oglądając je czuje się w podobny sposób jak czułam się oglądając 10 lat temu Modę na sukces.  Nie mam zamiaru ich krytykować, po prostu osobiście ich nie lubię, nie relaksuje się przy nich. Ze stroną językową też bym polemizowała, jednak nie mogę nie zgodzić się z tym, że z całkiem dobrym skutkiem rozwijają słownictwo, frazy z języka potocznego, chociażby bogatą w języku angielskim idiomatykę. Z drugiej jednak strony najczęściej są to seriale amerykańskie, co nie zawsze będzie szło w parze z naszymi umiejętnościami akademickimi. O różnicach i problemach związanych z odmianą brytyjską i amerykańską w bardzo interesujący sposób pisze Marta TUTAJ Spotkałam się parę razy z osobami niejako „zanurzonymi” w amerykańskich sitcomach, mających z jednej strony świetny warsztat języka mówionego, pewnego rodzaju luz językowy, ale z drugiej strony problemy z wymową, z odpowiednim akcentowaniem, ze spójnością (raz używali odmiany amerykańskiej, żeby następnie zaakcentować odpowiednie słowo po brytyjsku) oraz nierzadko z gramatyką. Faktem jest, że uczenie się gramatyki na amerykańskich serialach, a nawet serialach w ogóle jest ryzykownym posunięciem, ponieważ gramatyka mówiona, a pisana to zupełnie, co innego, nie mówiąc już o rożnego rodzaju odmianach, slangach, skrótach i wszystkim, czym charakteryzuje się każdy język. Jeśli jednak język angielski (czy jakikolwiek inny) jest nam potrzebny tylko do „dogadania się”, czy szeroko pojętej komunikacji to nie musimy się tym przejmować. Gorzej jeśli z językiem wiążemy swoją karierę, ścieżkę edukacyjną lub jesteśmy zmuszeni (lub chcemy) otrzymać certyfikat językowy.

 Dlatego w każdym przypadku zalecam czujność, ciekawość poznawczą, odszukiwanie nurtujących nas zagadnień gramatycznych w teorii i oczywiście stosowanie metody oglądania seriali, jako jeden z wielu elementów nauki języka. Ameryki nie odkryłam, ale mam wrażenie, że nadal spora grupa osób uczących się języka szuka tylko jednej, idealnej metody, która na dodatek nie wymaga specjalnego wysiłku. A takich cudów nie ma J Mam nadzieję, że w jakiś sposób przybliżyłam swój pogląd na kwestie wartościowości oglądania seriali. Jest to początek cyklu, którym chciałabym się teraz zająć, ponieważ okres wakacyjny jest okresem szczególnie płodnym w oglądanie przeze mnie seriali.  W następnym poście przybliżę kilka tytułów, które ostatnio w jakiś sposób mnie zaciekawiły, biorąc pod lupę różne ich aspekty, nie pomijając oczywiście tych najważniejszych- językowych.

imdb.com

 wp.pl
otofotki.pl 
pinger.pl